Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2012

Dystans całkowity:652.00 km (w terenie 223.00 km; 34.20%)
Czas w ruchu:40:30
Średnia prędkość:16.10 km/h
Liczba aktywności:15
Średnio na aktywność:43.47 km i 2h 42m
Więcej statystyk

ardo trudna asa gorsak

Piątek, 27 kwietnia 2012 · Komentarze(0)
To musi być najpiękniejsza trasa rowerowa świata...
Nie zaplanowałem jakoś dokładnie trasy przed wyjazdem - mniej więcej chciałem dotrzeć do Bukovca, Zwardonia, Jaworzyny, Rycerki i potem jakoś wrócić. Gama widoków, kolorów, dźwięków i zapachów po prostu mnie zachwyciła od samego początku. W dodatku niebo było czyste, było idealnie na rower.Było słońce ale bardzo rzeźko.

Start


Zaraz zakręt koło tartaku


Trochę pod górę


Zjechałem z drogi w kierunku czeskiego Bukovca w jodłowym lesie tuż obok tartaku (ech te zapachy). Potem wspinaczka wąską wiejską drużką w górę. Dalej ostry zjazd między domami w dół. Zobaczyłem wałesające się pierwsze futerko. Potem drugie i trzecie. Bez wahania nacisnąłem na hamulce i zszedłem z roweru. Trzy psy, mimo, ze małe potrafią nieźle się nakręcić i być bardzo agresywne. Dwa pierwsze jakoś próbowały zajść mnie z lewej od tyłu ale zablokowałem im stanowczo rowerem drogę i zmusiłem do odwrotu. Potem wolniutko się oddaliłem w dół. Na granicy zerknięcie na mapę i wskok w ciemny ale piękny las. Szlak dość błotnisty i tylnia opona obracała mi się często zmuszając do zejścia z roweru. Wyjazd wprost na pole, gdzie pani z taczkami zbierała wykonywała jak na moje oko dość ciężką, typową męską pracę. Potem postój w sklepie z płynami i dojazd do Trójstyku. Sam Trójstyk okupowala grupa uczniów z nauczycielką zbierając nieliczne śmiecie. Nawrót i próba jechania niebieskim szlakiem, który dość szybko zgubiłem. Napieranie miedzą i dalej w kierunku Zwardonia. Postój na napój w Sklepie Ranczo (jak z bajki) i piękną wąską asfaltówką, potem szutrówką aż do niebieskiego szlaku, którym chyba cisnęliśmy na Trophy. Tam do Zwardonia i znowu picie w sklepie. Potem czerwonym w kierunku Wielkiej Raczy z odbiciem w lewo jak w Trophy do Rycerki roczą i widokową lesną (częściowo jeszcze ośnieżoną) drogą do Rycerki. Tutaj zawrót.


Granica przed Bukovcem


Lekko rzeczywiście nie było


Kwiatek w nagrodę


Pit-stop


Znowu cywilizacja


Tylko jak tutaj teraz zabrać swój rower...


W kierunku trójstyku


Na Trójstyku można sobie odpocząć...


Tutaj jeszcze miałem nadzieję, że jadę szlakiem...


Ale czekała mnie przeprawa po miedzach przez pola


...


Kto tam trafił to wie, że atmosfera w sklepie i wokól jest szczególna.


Tutaj nie wiem czemu to pstryknąłem..chuba z nudów..


I o co tutaj chodzi...


Bezasfaltowo..


Chwilowy postój..


To niestety typowy obraz...było takich więcej


Wyleciało mi gdzie to było...Zwardoń chyba jeszcze nie ale coś w pobliżu..


To już w Zwardoniu..


Na czerwonym szlaku w kierunku Wielkiej Raczy


Tak pstryknąłem..30km i 14:35:24 na liczniku..


Itd...


Znowu śnieżnie ...


Droga z Trophy...

[img]http://farm9.staticflickr.com/8002/7139999065_c8865b7e78.jpg[/img
I to też...


Chyba już zaczyna się zjeżdżać do Rycerki..


A to znowu trasa "na skróty"


Jak się przypatrzeć to widać jelonka. Strasznie się wydzierał na mnie.


Droga, któa miała się skończyć a nie skończyła...


Widoki po bokach..


Przełęcz Kiczora chyba...


I znowu na skróty...


Widoki


Znowu "był sobie las"...


Itd..


Io...


I już prawie..

O 15.38 w Rycerce mija mnie z ogromną prędkością pierwszy samochód z rejestracją WW. Musiał wyjechać dość wcześnie. No zaczyna się nalot warszawki. Potem dużo samochodów ze Śląska - SK, SJZ, SH... Uff jak dobrze, że jutro się stąd zbieram.
Od zapomnianej stacji Rycerka pnę się do góry lokalną dróżką aż do pierwszych zabudowań. Tam dziewczyna z maluchem mówi mi, że nigdzie tą drogą nie dojadę bo się ona zaraz kończy. Nie skończyła się. Dojechałem podziwiając nieasmowite krajobrazy i przejeżdżając przez wsie gdzie czas się zatrzymał. Ciągle uzywają tam koni i maszyn rolicznych, których używał kiedyś mój dziadek. Ech...co za miejsca.
Potem Laliki i znowu drogą wyłączoną z ruchu przez las pod Ochodzitą. Tam dyla pod górę prawie jestem. Sprint w dół i postój na pizzę i piwko na skrzyżowaniu obok stacji.

Wiem..fotki nieszczególne i pstykane głównie z ręki jak zwykle "nie w tych momentach". Ale fajnie było.

Ochodzita

Czwartek, 26 kwietnia 2012 · Komentarze(0)
No niestety. Obudził mnie koło 4 rano silny bół brzucha. Czymś się zatrułem wczoraj...może lody, może majonez...Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że plany na czwartek musiały się dość znacząco zmienić. Ranne bieganie zostało zamienione na wyprawę na pieszo do sklepu (którą ledwo przeżyłem), a popołudniowy rower był dość krótki ale bardzo męczący. Znosząc go po schodach wydawało mi się, że waży ze 20kg.


Uff jak cięzko


Miała być fotka za siebie z pięknymi widokami...jak wyszło każdy widzi ;-)


Dawka promieniowania

W tym samym miejscu znowu "atak" wilczura. "Ona tak wszystkich musi obszczekać, ale nie ugryzie" wyjaśnili mi państwo, którzy siedzieli sobie spokojnie w ogródku. Dobrze, że byłem trochę osłabiony bo zaraz bym zadzwonił i zgłosił skargę. A tak w amoku wsiadłem na rower i odjechałem. Potem pięcie się pod górę na Ochodzitą. Jakoś tym razem wydała się mniej straszna niż na Trophy. Wjechałem ciężko sapiąc i zjechałem.
Wieczorem samochodem do knajpy na podbudowanie siłowe. Nigdy więcej tam nie zajadę. Chyba nie widziałem tak tłustego i ciężkiego jedzenia. Talerz z pierogami ruskimi był przykryty 1cm brązowo-czarną wartstwą zasmażki. Same pierogi nijakie. Obrzydlistwo. Zjadłem trochę kwaśnicy, trochę pierogów i wyszedłem szczęśliwy.

Skrzyczne

Wtorek, 24 kwietnia 2012 · Komentarze(3)
Założeniem dnia dzisiejszego było zrobić przynajmniej 60-70km po górach. Wstępnie skierowałem się na Skrzyczne przez Baranią Górę. Przejeżdzając przez frakcje Istebnej co raz mijałem jakiegoś małego kundelka, który w ogóle nie był zainteresowany obszczekiwaniem mnie. No cóż. ...pewnie nie mają prostego życia jak na równinie - pomyślałem. I gdy tak sunąłem sobie dróżkami między gospodarstwami i jakimiś małymi zakładami nagle usłyszałem niskie, dźwięczne szczeknięcie. Spojrzałem w lewo i widzę pędzącego na mnie wilczura. Nawet nie miałem czasu pomyśleć "O Boże...hit moich nocnych koszmarów się spełnia" tylko nacisnąłem hamulec i prawą nogą zamachnąłem w tył nad siodełkiem by przybrać pozycję obronną za rowerem. Ten cały manerw jednak pieska bardzo zaskoczył. Spodziewał się pewnie, że zacznę pedałować szybciej a ten mnie dziabnie w udo a tu masz babo placek. Piesio wyglądał na zaskoczonego a nawet lekko przestraszonego (chyba tym zamachem nogi nad tylnym kołem i siodłem) i się zatrzymał obszczekując mnie z daleka. Spokojnie zacząłem się wycofywać a w dodatku owego piesia nagle zaczął wołać jego pan.
Dalej szukanie czarnego szlaku, który miał mnie doprowadzić do Przysłopa. Zamiast czarnego szlaku zastałem znak "zakaz ruchu rowerów". Niestety nie było dla mnie innej alternatywy więc pognałem dalej aż nie dawało się jechać bo śnieg.

To jeszcze raczej na dole


Tędy szedł kiedyś czarny szlak. Na niektórych drzewach są jeszcze znaki. Trochę to mylące..


W kierunku Przysłopa...Coraz więcej śniegu..


Dalej nie jedziemy...Tylko pchamy lub niesiemy


Obwodnica Baraniej..



Obwodnica, którą zamierzałem objechać Baranią też była przysypana śniegiem a w dodatku też rozpoczynała się tym paskudnym znakiem. Nic to trochę jechałęm a potem już było brnięcie w śniegu...trochę pchania, trochę noszenia. Gdy wypierniczony doszedłem do pierwszego rozjazdu w dół to niewiele się wahałem. Rozpędziłem się mknąc w dół by po chwili znowu natrafić na przeszkody śnieżne.


Tutaj wątpliwości nie mam. Uciekam przed śniegiem w dół..


Ale i tutaj zasypane...


Z Wisły Czarne znowu obrałem kierunek "do góry" na Baranią. Dojechałem jak najwyżej się dało i gdzie znowu droga zawalona śniegiem była. Na mapie spojrzałem, że w sumie niewiele zostało do Malinowskiej - więc wziąłem rower na plecy i dobrnąłem do pasma Skrzycznego.


Pod górę z Czarnego..


Dalej "nie jedziemy"


Niesiemy i niesiemy...


Niestety w takich warunkach pod górę z "plecakiem"


Skrzyczne już na horyzoncie


Połowę drogi dało się jechać..


W dół trochę jazdy i brniecie po bardzo mokrym i bardzo zimnym śniegu. Z butów przy każdym kroku wysączała się woda a stopy zaczynały mi drętwieć z zimna. Ostatkiem silniej woli dobrnąłem do Skrzycznego, gdzie posiliłem się zupą, pepsi i herbatą. Przebrałem się też w zapasową podkoszulkę myśląc, że ten kto wybiera się w góry bez zapasowej podkoszulki to jest 'totalny amator'. W dół nie dało się początkowo jechać bo śnieg. Trochę niżej był na tyle zmrożony i ubity przez ratraki że dawało się coś tam pojeździć. Potem już w dół. W dole powinno być cieplej. Przy wjeździe w teren zabudowań zmroziła mnie jeszcze jedna rzecz - znak z napisem "Rowerzysto uważaj na psa". Kurde.


Początek spychania w dół...


Ubite i zmrożone podłoże...dało się trochę "rżnąć" przez to w dół

W dole jakbym natrafił na sklep z odzieżą, w którym skarpetki kosztowałyby nawet 500zł to bym je kupił. Ze wszystkim było ok poza stopami. Pedałowanie trochę poprawiało krążenie ale czasem gdy przestawałem czuć zimno zastanawiałem się czy to z powodu ocieplenia czy że tracę już czucie.
Nic to. Podjazd na Salmopol w lekkim deszczu, zjazd do Malinki i podjazd na Kubalonkę (znowu kropi). W zasadzie przypomniałem sobie, ze na Skrzycznym też mnie dobijał deszcz. Nic to. Wylałem na siebie całą gorącą wodę pod prysznicem, aspirynka i do śpiworka. Cóż..Co mnie nie zabije to mnie wzmocni.


Zjazd z Salmopola


Podjazd na Kubalonkę 2


I znowu lokalnymi dróżkami do domciu


Odmrażanie się...

Stożek

Poniedziałek, 23 kwietnia 2012 · Komentarze(3)
I wyprawa na na azymut na Wielki Stożek. Najpierw asfalcikiem a potem jak się skończył to rower na plery i dylanie pod górę po bezdrożach. W końcu dotarłem do szlaku ale po chwili radości natrafiłem na śnieg. I znowu mokro i zimno w butach. Jakoś jednak dotarłem do schroniska gdzie oderwałem panią od mycia wystawionej tam przed wejściem krowy milki. Śmiesznie to wyglądało.
I gdy tak jadłem przed schroniskiem zupę przeszła jakaś blondyna o ogromnych łydach prowadząc rower downhillowy. "Z tej strony jest spoko" streściła warunki na trasie, którą zamierzałem zjechać. "A z tej strony to trochę śniegu w buty nawchodzi" zrewanżowałem się. No i tak. Ja pognałem w dół do Wisły i potem wjechałem przez Kubalonkę ,Olecki do Wilczego. Zwłaszcza ta końcowka bardzo urocza - wąskimi i krętymi lokalnymi uliczkami i ścieżkami. Dużo lepiej niż jechać dziurawą drogą do Istebnej.


Asfaltem pod górę


Bez asfaltu pod górę


Myślałem, ze to droga a to było dno strumienia


Noszenie 30kg wora z drewnem we Włoszech się opłąciło. Rower jakiś taki leciutki się wydawał


Już prawie jestem


Spojrzenie za siebie


Tutaj znowu rower na plecki lub pchanie


Raczej na plecki...


Widok ze Stożka


Grzanie w dół


Podjazd pod Kubalonkę


Ze wzgórza na horyzoncie przyjechałem



To był dobry dzień.

Zimno i mokro 8

Piątek, 20 kwietnia 2012 · Komentarze(2)
Rano było wilgotno ale nie padało. Koło 9tej w końcu się zebrałem i wyruszyłem. Plan był zrobić tzw. "giro talleggio" z wariantem San Antonio Abandonato. Nie mogłem sobie przypomnieć tej nazwy. Nie wiedziałem nawet gdzie skręcić by zrobić ten wariant. Mapę, z którejś kiedyś korzystałem zostawiłem wiele lat temu swoim znajomym - cóż...wtedy nie myślałem, że kiedyś tutaj będę powracał. Tak czy owak z innej (chyba darmowej) mapki określiłem że skok w bok następuje po przejechaniu rzeki w miejscowości Brembilla.
Jechało się więc dziwnie bo mimo, że trasa nie była łatwa to ciągle myślałem, że najgorsze dopiero się zacznie. Jakoś utkwił mi ten podjazd w pamięci jako wyjątkowo upierdliwy i wykańczający. Gdy jeszcze byłem na normalnej trasie to przenikniwe zimno i wilgoś skutenie unieprzyjemniały całą wycieczkę. Doszedłem do wniosku, że jest dużo zimniej niż wczoraj. Przy 14km zjeździe do Brembilli z miejscowości Gerosa tak mnie przewiało (mimo, że wszystko co miałem założyłem na siebie), że zacząłem rozważać dokończenie trasy bez dodatkowego podjazdu. W Brembilli dodatkowo zaczęło padać. Tak czy owak gdy przeciąłem rzekę to namierzyłem uliczkę w lewo, w którą jednak skręciłem. Nie poznawałem jej za bardzo. Albo więc źle zapamiętałem trasę albo przez te 10 lat wiele się zmieniło. Chyba nawet byłbym skłonny na to drugie. Tak czy owak podjeżdżało się wyjątkwo przyjemnie. Droga była osłonięta przez drzewa i nie wiało. Dodatkwo ostry podjazd rozgrzewał mnie na maksa. Dwa razy przystanąłem na moment - raz by się trochę rozebrać, drugi chyba by pstryknąć fotkę lub rozprostowac krzyże. Tak czy owak, bez tych przystanięć chyba bym nie dał rady.
A sam podjazd bardzo ładny i mimo, że niewiele było widać przez mgłę to jestem usatysfakcjonowany na 100%. Gdy już zjechałem na sam dół to gdzieś 7km przed metą zaczęło się przejaśniać i w powierzchni licznika rowerowego zaczęło odbijać się światło przenikającego przez chmury słońca. Gdy dotarłem do domu to słońce było już na całego....i było tak do wieczora. Kurcze...Gdybym zrobił wycieczkę po południu to zupełnie inaczej bym pamiętał dzisiejszy dzień.
Ale co tam...Co mnie nie zabije to mnie wzmocni.


Jeszcze na klasyku


Tutaj już na dodatkowym podjeździe


Zaczyna się trochę tajemniczo..


Piękne widoki


San Antonio Abandonato


Drogowskazy szlaków MTB...niestety nie miałem tym razem ochoty ;-)

Zimno i mokro 7

Czwartek, 19 kwietnia 2012 · Komentarze(2)
Czas szybko leci. Nogi jeszcze rano dość ciężkawe. Ale poszedłem biegać. Problemem numer jeden było jednak pobolewające nad ranem gardło. Wczoraj wieczorem po dwóch aspirynach było dobrze. Dzisiaj już nie tak wesoło. Ale chyba dam radę.


Widok z okna rano. Trochę przypudrowało znowu góry.


Taleggio przed południem.

Tak czy owak - biegło się niezbyt żeśko ...ale normę wykonałem. Mimo złej prognozy przez chmury przebijało się słońce. Uprzyjemniało to przebieżkę przez dolinę. Po powrocie zapakowałem butelki do plecaka i pojechałem nabrać wody do doliny. W drodze powrotnej zajechałem po drzewo samochodem. Dzisiaj postanowiłem iść na łatwiznę i nie dźwigać wora pod górę. Papierowy wór po mące, rozerwał się ostatnio. Wczoraj zużyłem prawie całą rolkę powertape by dolepić denko do wora. I udało się.
Inną niespodzianką był wyczerpany kartusz. Kupiony w niedzielę wytrzymał do teraz. Cosik dziwnego. No nic. Nie było gotowania obiadu tylko trzeba było ruszyć się do lokalnej góralskiej trattori. Po pierwszym daniu (gniocchi) prawie miałem dość, ale jakoś dotrzymałem do drugiego. Tak napchany to dawno nie byłem. Do tego obrócilem z pół butelki wina. Mimo, że stołowe to dość przyjemne w smaku i ogólnie w popijaniu obiadu.

Po południu zapowiadane są burze. Ja w planie mam małe rowerowe kółeczko.
No i tak.


Ledwo wyruszyłem to zaczęło lać. Od razu przemokły mi spodnie - zwłaszcza na wierzchniej części ud. Skręciłem w drogę w kierunku Pianki. Nie pamiętałem, że tak było ostro. Chropowaty, zniszczony przez wodę, śnieg i czas asfalt stawiał dość znaczny opór. W końcu deszcz przemienił się w drobny grad. Ledwo dałem radę. Na szczęście przed samą Pianką zrobiło się bardziej płasko i jechało się lepiej. W samej Piance nie bylem pewny którędy jechać. Nade mną ośnieżone Monte Cancervo, podemną dolina Valbrembana. Widać było, że w San Pellegrino nawet chyba świeci słońce. Och...jak marzyłem by wyszło słońce i trochę ogrzało moje przemoczone do suchej nitki ubranie. Tak czy owak cały podjazd miał dla mnie znaczenie szczególne. Bez względu na to czy padało, czy było słońce nie było w tym momencie innego miejsca dla mnie w którym chciałbym być. To było to. Bylem zwyczajnie szczęśliwy. Zresztą sam podjazd jest bardzo dobry bo aż do Ery praktycznie się tylko podjeżdża. Później zaczyna sie przejściowy zjazd...i gdy jest się przemoczonym a wokół koło zera stopni to jest niezłby ból. Próbowałem hamować by zjeżdżać wolniej i nie wychłodzić się mocno ale w końcu uznałem, że chyba lepiej szybciej mieć to za sobą niż męczyć się przez kilkanaście minut. Puściłem hamulce i dojechałem do rozjazdu na Cespedosio. Tutaj pognałem pod górę by później zorientować się że chyba nie tęty droga (wjechałem komuś praktycznie na podwórko). Droga do Cameraty szła dołem. Zjechalęm ale zaraz zatrzymałem się bo uznałem, że chyba to już ten moment gdy tylko się zjeżdża. Ubrałem dodatkową bluzę i pognałem krętymi i wąskimi serpentynami przez kamieniołomy w dół. Kiedys na tej drodze osiągałem prędkości rzędu 80km/h. Dzisiaj, jako że był dzień roboczy to bałem się konfrontacji z jakąś ciężarówką czy innym samochodem. Dlatego raczej bardzo ostrożnie i z hamulcem. W dole przejaśnienia zmieniły w bardzo ciemne zachmurzenia co oznaczało burzę. Zdążyłem jednak zjechać na sam dół (niestety nie w głowie mi było robienie fotek) by potem wskoczyć na tą nadzwyczajną drogę rowerową, która szła trasą dawnej kolejki. Coś niesamowitego.
Do domu dotarłem totalnie przemoknięty. Zanim rozwiesiłem wszystko nad rozpaloną kozą to powykręcałem wszystko na zewnątrz. Potem aspirynka i półgodzinne wygrzewanie w śpiworze w kuchni przy rozpalonej kozie.
Ech...fajnie jak za dawnych czasów. Super super super!!!


Podjazd w wilgotnej atmosferze.


Spojrzenie w bok..


W końcu Pianca ale to nie koniec podjazdu


Jak się dobrze przyjrzeć to widać krople i lecące i te leżące..


Rozjazd w Brembella


Ale to nie koniec podjazdu


Zaczyna być bardzo zimno...


Ślepa uliczka z kościółkiem w Cespedosio


Powrót drogą rowerową. Uff co za ulga, że nie trzeba jechać jezdnią.



Przejazd przez tunel

Zimno i mokro 6

Środa, 18 kwietnia 2012 · Komentarze(1)
Cała dzisiejsza wyprwa do Rif. Calvi z Carony okazała się porażką. Organizacyjnie wszystko było ok - tzn. Wstałem stosunkowo wcześnie bo ok 6.30, rozpaliłem w piecu, zjadłem śniadanie i byłem na miejscu przed 8 mą. Przebrałem buty, zarzuciłem plecak na plecy i ruszyłem w stronę centrum Carony. Po wyściu z tej miejscowości i pierwszym podejsciu zorientowałem się że jestem mocno zmęczony. W nogach niemoc - i ogólnie niewesoło. Małymi kroczkami parłem przed siebie i nawet przywitało mnie nieśmiało słoneczko przebijające przez kłębiące się coraz mocniej chmury. Kroczkowałem wolno aż doszedłem praktycznie do granicy śniegu i wszedłem we mgłę. Od tego czasu wokół niewiele było widać. W końcu uznałem, że nie ma dla mnie sensu się dobijać - bo wtedy jutro bym nic nie był w stanie ani pobiegać ani pojeździć. Wyciągnąłem więc bułę, herbatę i po pikniku rozpocząłem odwrót. W drodze powrotnej zaczęło przyjemnie pruszyć śniegiem. Im schodziłem niżej tym śnieżek robił się bardziej mokry aż przemienił się najpierw w mżawkę a potem w regularny deszcz. No nic. Na obiad znowu pizza na wynos. Dzisiaj z jakimiś ochydnymi dodatkami..Beee.


Znaki informujące że schroniska są zamknięte


Nastroje bywały różne...


Raczej opuszczone osiedle..


Wodospad był spory i biła od niego siła. Na fotce tak sobie...


Śnieguś..


Nawrót...


Kwiatuszki..


No i cywilizowane na maxa zejście


Woda niestety nie do picia

No o tak.
Kupiłem przeciwdeszczową kamizelkę ale chyba jest praktycznie identyczna z tą, którą mam. No nic. Chyba sprzedam ją na allegro. ..albo nie wiem.
Na jutro niestety znowu nieprzychylne pogodowo wieśći. A dzisiaj to w ogóle przyburzowiło!
Powinienem jednak dać jutro radę bo mam bieganie ( w deszczu da się biegać) i krótki rower...no i może na koniec basenik....Chociaż nie wiem...bo lepiej może się nie dobijać przez piątkiem.
No i oczywiście wnoszenie 30kg wora z drewnem pod górę. Poszło jakoś bardzo szybko.


A to już po południu/wieczorem w Bergamo


Gdzie nie spojrzeć w tych Włoszech to sztuka..


Bergamaskie babeczki


Znowu pod górę...


Ale widać już szczyt


Widoki z góry


W kawiarni...


Pije się cappucino

p.s.
Wieczorem popatrzyłem na mapę. Nie jest tak źle jak myślałem tzn. Zrobiłem rano 2/3 trasy a nie jak myślałem początkowo ,że połowę.

Zimno i mokro 5

Wtorek, 17 kwietnia 2012 · Komentarze(0)
Budzik nastawiony był na 7.30. Wstałem chyba o 8.15. Zanim rozpaliłem w piecu, zjadłem śniadanie i wyruszyłem była chyba 9-ta. Niebo z jednego, zachodniego okna prawie czyste. Ze wschodniego zachmurzone. Słońce długo nie mogło się przebić. Na dworze było lodowato. No nic. Dzisiaj wielki dzień bo zaplanowałem całkiem solidną trasę. Nie jechało się rewelacyjnie ale dojechałem tam gdzie chciałem. Gdy dojechałem do San Pietro d'Orzo to zacząłem się gotować. Musiałem się zatrzymać by zrzucić zimowe ciuchy i przebrać się w wiosenny zestaw. Piękne widoki i przygrzewające słoneczko towarzyszyło mi do Dosseny. Potem zaczął się zjazd, co wymusiło przebranie się znowu w windstopper. I znowu podjazd prawie do samego końca czyli do Zabla Alta ale już w lodowatym środowisku. Po prawej Monte Alben przysypany śniegiem. Nigdy na niego nie wlazłem. Po lewej Monte Arrera. Góra dla której mam ogromny respekt. Kiedyś wspinałem się tam we mgle modląc się by było inne zejście niż to którym wspinałem się. Góra pochłonęła wiele istnień i jak później się okazało, szlak którym wchodziłem był z tego też powodu zamknięty. Tak czy owak gdy w pracy kiedyś powiedziałem, że w niedzielę byłem na Monte Arreta to wzbudziło to wokół podziw, nawet u gościa który był wyjątkowym sku..em ale pracował jako ratownik górski.
Tak czy owak. Zjechałem potem z powrotem do Seriny i rozgrzewałem nogi na pononwnym podjeździe do Dosseny. Z Dosseny do San Pellegrino to już wiosennie. Zielono i ciepło. No i grzałem tak, że żaden samochód nie dał mnie rady wyprzedzić.


Wyjazd z San Giovanni


Coraz wyżej


San Gallo


Spojrzenie w dół


To chyba Monte Venturosa


Wdech i wydech..


No i w końcu wczołgałem się do Dosseny


To już Zambla....i czas pokłonić się w pokorze górze Monte Arera.


Cel osiągnięty. Teraz nawrót


To jakaś tam górka


Powrót inną drogą


I San Pellegrino z góry



Po obiedzie basen. A po basenie byłem już tak wypruty, że kręciło mi się w głowie gdy wstawałem po rozpaleniu pieca. Ten piękny dzień zakończyła kolacja u znajomych. Mniam mniam.
Na jutro prognoza deszczowa. Mimo to planuję pojechać do Corony i pomedytować przechodząc samotnie do Rif. Calvi. W obliczu ogromnych gór do głowy przychodzą odpowiedzi na wiele pytań i wątpliwości.

Zimno i mokro 4

Poniedziałek, 16 kwietnia 2012 · Komentarze(0)
Plan był by pobiegać rano nawet w deszczu a potem poczekać na poprawę pogody i przejechać się jakoś krótko rowerem. Pogoda była bardzo łaskawa, bo od rana przez chmury przedzierało się słońce. I mimo, że w radiu ciągle mówili, że dzisiaj nad tym regionem chmury i opady to raczej tylko przeleotnie kilka razy pokropiło.
W każdym bądź razie i pobiegałem rano i pojeździłem po połudiu po lodach truskawkowych. Krótki acz bardzo stromy podjazd do Fuipiano nad San Pellegrino i jazda dawną leśną drogą (która niestety jest zniszczona i
zarośnięta) do San Giovanni Bianco. Na rower górski w sam raz.


Bieganie przed południem. Gdyby wiało lub padało mocniej można dostać spadającym kamieniem w główkę.


Trochę nauki


Sztandardowy hotel-upiór w San Pellegrino.


Wewnątrz kasyna. Kasyno jest odpicowane.


Nabieranie wysokości w drodze do Fuipiano


Fuipiano - po prostu wiejska sielanka


Stara leśna droga "górą" między dwiema miejscowościami


Spojrzenie przed siebie


W końcu gotowanie



No i stała się rzecz dziwna. Zgubiłem gdzieś jedno szkło z przeźroczystych okularów i nie wiem kiedy. Tzn. Zgubiłem gdzies w czasie jazdy lub na lodach. By pojeździć jutro musiałem zatankować samochód za 100euro i pojechać kilkadziesiąt kilometrów w kierunku cywilizacji by kupić okulary na jutro.
No i mam. Bryle za 40euro zwane Blast he he... Nie jest źle. Inną alternatywą były za 120 lub za 220. Takie ceny tutaj. W drodze powrotnej zajechałem jeszcze pod paszczate źródełko w dolinie i napełniłem cztery butelki wodą. Przyda się jutro.

No i tak. Na jutro zapowiadane jest słońce.

Zimno i mokro 3

Niedziela, 15 kwietnia 2012 · Komentarze(1)
Dzisaij dla odmiany od rana pada. I to dość średnio mocno. Na tyle, by skutecznie uprzykrzyc jazdę rowerem czy bieganie. Około 10C. Tyle, że na dzisiaj mam zaplanowany odpoczynek i naukę. Po południu w planie jest też basen. Przed basenem cappucino w cukierni Piggio i typowa bergamaska pomarańczowa babeczka. W cukierni z 10 osób obsługi i z 5 klientów...ale nikt nie podszedł przyjąć zamówienie. Dopiero jak podszedłem do kasy to pan zrobił wielkie oczy i powiedział "Nieee...taka pani do pana przyjdzie. O właśnie ta..." i tu wskazał na przefarbowaną na blond dziewuszkę z raczej mało inteligentym wyrazem twarzy. Cali Włosi.


Widok z mojego okna.

W drodze na basen zaszedłem do agencji informacji turystycznej. Kiedyś, tzn. Dziesięć lat temu nalepiali na szybę wydrukowaną prognozę pogody. Obecnie tego nie robią...ale o dziwo agencja była otwarta dzisiaj mimo, że niedziela. Pani westchnęła i wstała od komputera. Gdy powiedziałem, że chciałem się dowiedzieć na temat prognozy pogody na najbliższe dni pani odparła, że trzeba zadzwonić na pogodynkę. "Nie ma pan komórki?" Heh...dobre. Gdy podziękowałem i z uśmiechem pod nosem wychodziłem, pani jeszcze powiedziała, że pamięta z telewizji, że sytuacja meteorologiczna jest raczej stabilna. Rozśmieszyła mnie już do reszty. Cali Włosi.

Na basenie było fajnie. Macho, który pływał na torze obok kraulem trochę wyglądał jakby poirytowany gdy spokojnymi ruchami, z częstotliwością dwa razy mniejsza dopływałem pierwszy do bandy. Gdy odpływałem to miałem wrażenie, że zatrzymywał się i przypatrywał się co to jestem za jeden.
Aha. Przed wejściem do szatni zabawny napis "Absolutnie zabronione kręcenie się po szatni na golasa" He he..Cali Włosi.


Mialem jeść dzisiaj ugotowane własnymi siłami spaghetti ale lenistwo wzięło górę...i kolejny dzień głównym posiłkeim była pizza na wynos. Bardzo mi to zresztą odpowiada. W pizzeri z pizzami na wynos spotkałem Massima. Pracował i chyba dalej pracuje jako elektryk - ale znany był w środowisku jako zapalony kolarz, zresztą podobnie jak jego młodszy brat. Tak zagadałem czy jeździ jeszcze i gdy powiedział, że teraz raczej tylko MTB to opowiedziałem mu o MTB Trophy. I mimo, że przyznałęm, że byłem prawie ostatni z tych co ukończyli wyścig, ku mojemu zdziwieniu, Massimo wyraził uznanie.
No i tak.
p.s.
Prognoza na jutro - ulewa do popołudnia...potem możliwe przejaśnienia. I tym optymistycznym akcentem zbieram się powoli do odpoczynnku nocnego. Przed południem jak nie będą żaby z nieba lecieć to pójdę pobiegać na godzinę. Potem po południu planuję jakieś 30km kółeczko z podjazdami. Na wtorek rano długi rower i wieczorem basen. Zobaczymy czy uda się to zrealizować.

p.s.2. Sama z siebie wypadła od ściany rura wentylacyjna z kozy. Była nieźle nagrzana ale szybko złapałem przez ręcznik i zdołałem ją spowrotem do tej dziury w ścianie wetknąć. No cóż. Włoska robota ;-)