Wczoraj miało być 61km a było 71. Dzisiaj "long distance option" miał mieć 85. Przeliczyłem to, że będzie 90-100km. Przyjmując moją prędkość pokonywania dystansu na 10km/godz (żeby oczywiście móc stanąć na starcie dnia następnego) wyliczyłem że w trasie będę 9-10 godzin.
Znaczyło to, że nie ma się co spieszyć.
Co 30 minut dodatkowo robiłem postój odpoczynkowy na 20-30 sekund. Co godzinę na przynajmniej minutę. Jak najwięcej starałem się chodzić (a nie jechać). Oszczędzać sie to była moja strategia.
Pogoda najpierw słoneczna, potem pochmurno, trochę pokropiło.
Ok 16-tej dotarłem do drugiego bufetu. Nie było prawie nic do jedzenia oprócz rodzynków. Po chwili dotarł jakiś grubcio, który zaczął od razu biadolić, że chce do domu.."6 godzin w trasie i dopiero połowa dystansu - to nie ma sensu". Bynajmniej. Ja przygotowany byłem by przejechać całe Trophy nawet idąc z rowerem przez góry w nocy. Latarkę miałem ze sobą. Miałem też jeszcze kanapki, żele i picie. Nie było źle.
W lesie jednak o godzinie 17-tej robiło się ciemnawo. Dobrze, że jest czerwiec i najdłuższe dni - pomyślałem. Wolno i zachowawczo parłem do przodu. Można było mieć odczucie, że jest się samemu na trasie..w dodatku nie wiedziałem czy jestem na Słowacji czy w Czechach...
Ale potem sobie pomyślałem, że na trasie w tym momencie jest pewnie jeszcze ze 200 osób..może bliżej lub dalej mety ale są.
Po jakimś czasie dogoniłem Niemkę - Igę. Miałem wrażenie że bardzo się ucieszyła tym spotkaniem i trzymała się mnie potem aż do końca.
W dodatku zdarzył się cud. Brniemy przez ciemną ścieżkę w lesie a tu na przeciwko nas idzie gość w czapece. Patrzę, że przypomina mi trochę ojca. Kurcze...To mój ojciec.
Postanowił wybrać się na trasę, poszukał sam w necie jak biegnie trasa, wziął aparat i szedł wzdłuż trasy aż nas spotkał. W dodatku miał ze sobą dwie butelki Coca Coli. Nie ma nic lepszego niż Cola wypita po 8 godzinach bycia w trasie. Iga była w szoku - bo oczywiście jedną butelkę dostała razem z bananem.
Pełni energii ruszyliśmy dalej doganiając potem wystraszonego Białorusina, który też trzymał się nas do końca.
Dogonił nas też Pieczarka z airbiku...Co za sierota. Tak szybko zjeżdżał, że przebił kolejny raz dętkę. A, że gość pyskaty i niemiły to zostawiliśmy go przy ostatnim bufecie i ruszyliśmy dalej.
Na metę wpadliśmy ok 19.45...niestety albo stety czekał nas jeszcze 7km podjazd do Istebnej bo meta była w czeskim Bukowcu. Stety dlatego, że chyba w tym spokojnym podjeździe nogi się trochę zregenerowały.
Licznik na mecie pokazywał 89km...+ 2x7(dojazd do mety i powrót).
Szybko wymieniłem łańcuch w rowerze, wycentrowałem tylne koło i poszedłem spać...Zero biegania i rozjazdu...Cóż..Tak wyszło.