Zimno i mokro 7
Czwartek, 19 kwietnia 2012
· Komentarze(2)
Czas szybko leci. Nogi jeszcze rano dość ciężkawe. Ale poszedłem biegać. Problemem numer jeden było jednak pobolewające nad ranem gardło. Wczoraj wieczorem po dwóch aspirynach było dobrze. Dzisiaj już nie tak wesoło. Ale chyba dam radę.
Widok z okna rano. Trochę przypudrowało znowu góry.
Taleggio przed południem.
Tak czy owak - biegło się niezbyt żeśko ...ale normę wykonałem. Mimo złej prognozy przez chmury przebijało się słońce. Uprzyjemniało to przebieżkę przez dolinę. Po powrocie zapakowałem butelki do plecaka i pojechałem nabrać wody do doliny. W drodze powrotnej zajechałem po drzewo samochodem. Dzisiaj postanowiłem iść na łatwiznę i nie dźwigać wora pod górę. Papierowy wór po mące, rozerwał się ostatnio. Wczoraj zużyłem prawie całą rolkę powertape by dolepić denko do wora. I udało się.
Inną niespodzianką był wyczerpany kartusz. Kupiony w niedzielę wytrzymał do teraz. Cosik dziwnego. No nic. Nie było gotowania obiadu tylko trzeba było ruszyć się do lokalnej góralskiej trattori. Po pierwszym daniu (gniocchi) prawie miałem dość, ale jakoś dotrzymałem do drugiego. Tak napchany to dawno nie byłem. Do tego obrócilem z pół butelki wina. Mimo, że stołowe to dość przyjemne w smaku i ogólnie w popijaniu obiadu.
Po południu zapowiadane są burze. Ja w planie mam małe rowerowe kółeczko.
No i tak.
Ledwo wyruszyłem to zaczęło lać. Od razu przemokły mi spodnie - zwłaszcza na wierzchniej części ud. Skręciłem w drogę w kierunku Pianki. Nie pamiętałem, że tak było ostro. Chropowaty, zniszczony przez wodę, śnieg i czas asfalt stawiał dość znaczny opór. W końcu deszcz przemienił się w drobny grad. Ledwo dałem radę. Na szczęście przed samą Pianką zrobiło się bardziej płasko i jechało się lepiej. W samej Piance nie bylem pewny którędy jechać. Nade mną ośnieżone Monte Cancervo, podemną dolina Valbrembana. Widać było, że w San Pellegrino nawet chyba świeci słońce. Och...jak marzyłem by wyszło słońce i trochę ogrzało moje przemoczone do suchej nitki ubranie. Tak czy owak cały podjazd miał dla mnie znaczenie szczególne. Bez względu na to czy padało, czy było słońce nie było w tym momencie innego miejsca dla mnie w którym chciałbym być. To było to. Bylem zwyczajnie szczęśliwy. Zresztą sam podjazd jest bardzo dobry bo aż do Ery praktycznie się tylko podjeżdża. Później zaczyna sie przejściowy zjazd...i gdy jest się przemoczonym a wokół koło zera stopni to jest niezłby ból. Próbowałem hamować by zjeżdżać wolniej i nie wychłodzić się mocno ale w końcu uznałem, że chyba lepiej szybciej mieć to za sobą niż męczyć się przez kilkanaście minut. Puściłem hamulce i dojechałem do rozjazdu na Cespedosio. Tutaj pognałem pod górę by później zorientować się że chyba nie tęty droga (wjechałem komuś praktycznie na podwórko). Droga do Cameraty szła dołem. Zjechalęm ale zaraz zatrzymałem się bo uznałem, że chyba to już ten moment gdy tylko się zjeżdża. Ubrałem dodatkową bluzę i pognałem krętymi i wąskimi serpentynami przez kamieniołomy w dół. Kiedys na tej drodze osiągałem prędkości rzędu 80km/h. Dzisiaj, jako że był dzień roboczy to bałem się konfrontacji z jakąś ciężarówką czy innym samochodem. Dlatego raczej bardzo ostrożnie i z hamulcem. W dole przejaśnienia zmieniły w bardzo ciemne zachmurzenia co oznaczało burzę. Zdążyłem jednak zjechać na sam dół (niestety nie w głowie mi było robienie fotek) by potem wskoczyć na tą nadzwyczajną drogę rowerową, która szła trasą dawnej kolejki. Coś niesamowitego.
Do domu dotarłem totalnie przemoknięty. Zanim rozwiesiłem wszystko nad rozpaloną kozą to powykręcałem wszystko na zewnątrz. Potem aspirynka i półgodzinne wygrzewanie w śpiworze w kuchni przy rozpalonej kozie.
Ech...fajnie jak za dawnych czasów. Super super super!!!
Podjazd w wilgotnej atmosferze.
Spojrzenie w bok..
W końcu Pianca ale to nie koniec podjazdu
Jak się dobrze przyjrzeć to widać krople i lecące i te leżące..
Rozjazd w Brembella
Ale to nie koniec podjazdu
Zaczyna być bardzo zimno...
Ślepa uliczka z kościółkiem w Cespedosio
Powrót drogą rowerową. Uff co za ulga, że nie trzeba jechać jezdnią.
Przejazd przez tunel
Widok z okna rano. Trochę przypudrowało znowu góry.
Taleggio przed południem.
Tak czy owak - biegło się niezbyt żeśko ...ale normę wykonałem. Mimo złej prognozy przez chmury przebijało się słońce. Uprzyjemniało to przebieżkę przez dolinę. Po powrocie zapakowałem butelki do plecaka i pojechałem nabrać wody do doliny. W drodze powrotnej zajechałem po drzewo samochodem. Dzisiaj postanowiłem iść na łatwiznę i nie dźwigać wora pod górę. Papierowy wór po mące, rozerwał się ostatnio. Wczoraj zużyłem prawie całą rolkę powertape by dolepić denko do wora. I udało się.
Inną niespodzianką był wyczerpany kartusz. Kupiony w niedzielę wytrzymał do teraz. Cosik dziwnego. No nic. Nie było gotowania obiadu tylko trzeba było ruszyć się do lokalnej góralskiej trattori. Po pierwszym daniu (gniocchi) prawie miałem dość, ale jakoś dotrzymałem do drugiego. Tak napchany to dawno nie byłem. Do tego obrócilem z pół butelki wina. Mimo, że stołowe to dość przyjemne w smaku i ogólnie w popijaniu obiadu.
Po południu zapowiadane są burze. Ja w planie mam małe rowerowe kółeczko.
No i tak.
Ledwo wyruszyłem to zaczęło lać. Od razu przemokły mi spodnie - zwłaszcza na wierzchniej części ud. Skręciłem w drogę w kierunku Pianki. Nie pamiętałem, że tak było ostro. Chropowaty, zniszczony przez wodę, śnieg i czas asfalt stawiał dość znaczny opór. W końcu deszcz przemienił się w drobny grad. Ledwo dałem radę. Na szczęście przed samą Pianką zrobiło się bardziej płasko i jechało się lepiej. W samej Piance nie bylem pewny którędy jechać. Nade mną ośnieżone Monte Cancervo, podemną dolina Valbrembana. Widać było, że w San Pellegrino nawet chyba świeci słońce. Och...jak marzyłem by wyszło słońce i trochę ogrzało moje przemoczone do suchej nitki ubranie. Tak czy owak cały podjazd miał dla mnie znaczenie szczególne. Bez względu na to czy padało, czy było słońce nie było w tym momencie innego miejsca dla mnie w którym chciałbym być. To było to. Bylem zwyczajnie szczęśliwy. Zresztą sam podjazd jest bardzo dobry bo aż do Ery praktycznie się tylko podjeżdża. Później zaczyna sie przejściowy zjazd...i gdy jest się przemoczonym a wokół koło zera stopni to jest niezłby ból. Próbowałem hamować by zjeżdżać wolniej i nie wychłodzić się mocno ale w końcu uznałem, że chyba lepiej szybciej mieć to za sobą niż męczyć się przez kilkanaście minut. Puściłem hamulce i dojechałem do rozjazdu na Cespedosio. Tutaj pognałem pod górę by później zorientować się że chyba nie tęty droga (wjechałem komuś praktycznie na podwórko). Droga do Cameraty szła dołem. Zjechalęm ale zaraz zatrzymałem się bo uznałem, że chyba to już ten moment gdy tylko się zjeżdża. Ubrałem dodatkową bluzę i pognałem krętymi i wąskimi serpentynami przez kamieniołomy w dół. Kiedys na tej drodze osiągałem prędkości rzędu 80km/h. Dzisiaj, jako że był dzień roboczy to bałem się konfrontacji z jakąś ciężarówką czy innym samochodem. Dlatego raczej bardzo ostrożnie i z hamulcem. W dole przejaśnienia zmieniły w bardzo ciemne zachmurzenia co oznaczało burzę. Zdążyłem jednak zjechać na sam dół (niestety nie w głowie mi było robienie fotek) by potem wskoczyć na tą nadzwyczajną drogę rowerową, która szła trasą dawnej kolejki. Coś niesamowitego.
Do domu dotarłem totalnie przemoknięty. Zanim rozwiesiłem wszystko nad rozpaloną kozą to powykręcałem wszystko na zewnątrz. Potem aspirynka i półgodzinne wygrzewanie w śpiworze w kuchni przy rozpalonej kozie.
Ech...fajnie jak za dawnych czasów. Super super super!!!
Podjazd w wilgotnej atmosferze.
Spojrzenie w bok..
W końcu Pianca ale to nie koniec podjazdu
Jak się dobrze przyjrzeć to widać krople i lecące i te leżące..
Rozjazd w Brembella
Ale to nie koniec podjazdu
Zaczyna być bardzo zimno...
Ślepa uliczka z kościółkiem w Cespedosio
Powrót drogą rowerową. Uff co za ulga, że nie trzeba jechać jezdnią.
Przejazd przez tunel