Wyjazd z P. nad jezioro. Przebieramy się. Koło klapek zakopuję w piachu aparat coby po wyjściu z wody pstryknąć fotkę. Klucz z samochodu przywiązuję do sznurka od kąpielówek. Wchodzimy do wody a w wodzie pełno zielonego coś... Coś co przypomina sinice.. Wychodzimy. Idziemy plażą aż napotykamy siedzącego miejscowego. Pytamy się czy przypadkiem nie ma tu jakiegoś bakteriologicznego zakazu pływania. "Panie...pływają tu. Nawet psy się kąpią" . No to nie pękamy. Wchodzimy. Ja myślałem się trochę popluskać przy brzegu i wrócić...a P. od razu z grubej rury - to może dookoła tej barki...albo do tamy i z powrotem. Przez całe jezioro. Płyniemy. On prosto, zamaszyście. Ja nic nie widzę...więc płynę jak pijany - znaczy zygzakiem. Raz P. jest po lewej raz po prawej. Powrót już trochę lepiej bo prosto na zachodzące słońce.
Teraz czekamy...będzie jazda z zielonego coś czy nie.
P. wita się z wodą
Po powrocie. Zdjęcie pozowane. Dopłynąłem, odkopałem aparat, dałem P. wskoczyłem do wody i podpłynąłem znowu.
Pianka ma dwie zalety..no w sumie trzy. Unosi na wodzie, zmniejsza opór płynięcia a przede wszystkim wygląda się w niej jakby się nie miało brzucha. Wady? Ta moja utrudnia dobry balans. Wypycha górę na powierzchnię bardziej niż nogi. Zamiast czuć się jak ryba w wodzie czuję się jak spławik. Sporo wysiłku muszę włożyć by górę wcisnąć w dół a podnieść biodra i nogi. No i utrudnia oddychanie, bbciera szyję i utrudnia ruchy..Dzisiaj to byłem głównie zmęczony przez piankę.
Cyknięcie na jezioro.
I powrót.
Z kondycją i techniką całkiem ok. Gorzej..a nawet bardzo gorzej z nawigacją :-/ No i tak.
Ciężko jakoś. Mam nadzieję, ze to przez kilogram zielonych winogron w żołądku. Wczoraj szukałem kartusza campigaz...w decathlonie już nie sprzedają - mimo, że w sprzedaży są palniki - odesłali do leroy'a...w leroy'u w ogóle nie słyszeli. W końcu trafiliśmy w centrum do Go Sportu gdzie były wszystkie typy. Chwała im za to...bo oprócz sklepu podróżnika to nic już mi innego do głowy nie przychodziło.
Może - ostatni podryg lub taka sobota lata? Mam tylko nadzieję, że do końca przyszłego tygodnia się nie popsuje..
Duża nowość na bs bo można wybrać różne dyscypliny. O ludziach, którzy masowo uzależniają się od treningów triathlonowych nikt jednak nie pomyślał...tzn., że łączy się dwa treningi...ale dwóch wpisów nie chce się już robić. No nic.. W południe pływanie - dzisiaj 1.5 godziny. W bardzo komfortowych warunkach. Przejechałem całe miasto by popływać na pływalni UP ale było warto. Przez piersze 30 minut tor był mój. Potem przwinęli się jacyś ale o 13.00 wszyscy wyszli z wody i nikt nie wszedł. Cały basen mój :-)
Potem pół piwa..obiad i po sieście bieganie. Jak patrzę na swoją wymiętoloną kartkę z planem treningowym - było to ostatnie takie pływanie i ostatnie godzinne bieganie. Przyszły tydzień - 3x pływanie (max godzinę), 2x bieganie (max 45min) i 3x rowerek max godz (nie licząc jutrzejszego). No i postanowiłem uwiecznić co nieco z ulubionej trasy biegowej:
wybieg nad Rawę
podbiegi w śmierdzącym lasku, który dzisiaj wyjątkowo nie śmierdział
podbiegi na asfaltowej pustyni
3 tuneliki w sumie były
ostatni podbieg
pod wiaduktem na którym stoję będę zaraz biegł po trawie
paris rubaix
kilka ostrych zakrętów
i bieganie w kółko przed przystankiem. Fotka z serii jak samemu udokumentować swój bieg.
Dopompowałem trochę tylną oponę i od razu czuć było to w prędkości. Jakoś w głowie przez cały dzień miałem, że mam w planie godzinę roweru a potem pół godziny biegu. Dopiero przed wyjściem patrzę na kartkę z planem a tam, że dzisaj znowu (jak wczoraj) 1.5 godziny kręcenia...a na deser 15 minut biegu. Plan to plan. Wykonać trzeba.
nie ma to jak kolarką drzeć przez polne drogi
kolejne fotka z perspektywy "na byczka" już na asfalcie
i ujęcie "biegowe"
Za półtorej tygodnia triathlon w Borównie. I jak zwykle jestem nieprzygotowany. Obtyłem się z 7kg...noga boli pod kolanem po 1.5 godz biegu i mam jeszcze dużo innych bolączek... o problemach z czasem w okolicy 1 września to już nie wspomnę. I tak kombinowałem, że po prostu nie pojadę. Już nawet tak nieśmiało mówiłem w sobotę K. że chyba to oleję...i wszystko było by dobrze, gdyby nie zeszło na rozmowę o triathlonie w Gdyni, co się właśnie odbył. K. uradowany oświadczył, że mamy w gronie jeszcze jednego triathlonistę...kolegę P. z którym siedziałem w technikum razem w ławce na histroii i lekcji wychowaczej. Że dał radę..i nawet był kilka minut przed Szycem. No i kurde...Pier...y P. Musiał startować w tej Gdyni?? taki P. dał radę mimo, że się ponoć nie przygotowywał - a ja mam wypękać? Coś wtedy właśnie we mnie pękło, że mimo wszystko pojadę. Mimo tych wszystkich bolączek i problemów...że to właśnie o to w tym triathlonie chodzi.
W sierpniu zazwyczaj jest taki dzień gdy czuć zbliżającą się jesień pełną gębą. No i właśnie dzisiaj to było czuć. Zapach, wieczorna mgiełka i jesienny, przyjemny chłodek. Na trasie sporo było ślimaków...całkiem okazałych i fotogenicznych ale jakoś nie zdecydowałem się zatrzymać by pstryknąć fotke. Po prostu...odbębniłem 1.5 godziny jazdy. Napisałbym, że znowu to samo ale od wczoraj jest jakiś wysyp ludzi biegających. Po prostu "jak mrówków"...Wrócili z wakacji z nowymi postanowieniami albo zbliża się jaki bieg miejski. Booooo. Nie wiem.
Wyjazd na trasę. Jeszcze pochmurnie.
Gość co jechał skuterem po ścieżce pieszo-rowerowej. Kolejny...
Przy ostatniej pętli - podświetla już zachodzące słoneczko.
No i wczoraj zostałem lokalnym bohaterem bo doprowadziłem do sprawności kapsułkowy ekspres do kawy Nespresso. Od zeszłego tygodnia nie przebijał kapsułek od strony membrany. Dość ciekawie jest to zrobione - igły przebijają od tyłu, wtłacza się woda, naciska membranę od wewnątrz zwiększając ciśnienie a gdy osiągnie określoną wartość membrana delikatnie pęka wypuszczajac kawę. No i z jakiegoś powodu nie przebijała się membrana. No i dopiero jak to zrozumiałem to dobrałem odpowiednie narzędzie do naprawy - znaczy środek odtłuszczający. I pomogło.
Mimo, że wiele się w tym dniu aktywności działo...została tylko jedna fotka i to nie związana z treningiem.
Rano prawie dwie godziny pływania w Batorym. Później tausen, cukiernia (jedyne foto), obiad i bieg po kamyczek.
Umowa z K. była taka - ja mu sprezentowałem kultowego timexa przywiezionego ze stanów, on miał mi przywieźć kamyczek z Gaustatoppen po ukończonym Norsemanie (dla niewtajemniczonych to jeden z cięższych triathlonów na dystansie ironman w Norwegii).
No i w sobotę postanowiłem odebrać kamyczek...jako że K. Norsemana skończył (tutaj jego relacja) i to na bardzo wysokim miejscu...no i ważniejsze to pamiętał o kamyczku. Plan był taki by przebiec się z Witosa na Kokociniec a potem do K. a wrócić pętlą przez Wirek i bukowe uroczysko. No i w 25 minut dobiegłem gdzie mieszkał, tam pogadaliśmy trochę i K w końcu przyniósł kamyczek wielkości ...melona.
Tak więc biegłem pozostały dystans przez ponad godzinę ściskając kamień w dłoni...prawej, potem lewej...bo ciężkawo jakoś było. Mimo swojej wagi (z pół kilo chyba a może i więcej) dobrze leżał w dłoni :-)
Podjechaliśmy kawałek pociągiem, wysiedliśmy, pogubiliśmy drogę a gdy ja znaleźliśmy to okazało się, że ktoś zwinął asaflt. Kilka kilometrów jazdy po budowlanym podłożu i gdy w końcu zjechaliśmy w prawo M zakomunikował, że ma nieszczelność w tylniej oponie. Klnął pod nosem zmieniając dętę, ja stałem zrelaksowany myśląc, że mógł podnieść swoje d..o gdy zjeżdżaliśmy po wertepach. W końcu po napompowaniu jego koła siadłem na limóna i osłupiony zauważyłem, że powietrze zaczyna schodzić także i u mnie. Ja też mogłem podnieść bardziej swoje d..o. Piękny początek. Znalazłem dziurkę, zakleiłem ale coś nie dało się wdmuchać więcej niż 3.4 Bara..Przejechałem kilka km i w końcu wymieniłem dętkę na decathlonową...gruba i chińska ale trzymała 6Barów aż do końca.
Potem mniej lub bardziej znanymi odcinkami dojechaliśmy do stacji 10min przed odjazdem i wpakowaliśmy się do pociągu.
rano na peronie
pociąg w rozkładzie bez przewozu rowerów. W realu miał aż dwa specjalne przedziały.
M kończy wymianę dętki. Ja jeszcze nie wiem, że czeka mnie to samo.
Potem szło już jak z górki
Widok z tamy
Limón i barierka...
W tą drogę poprowadziła nas nawigacja ifona od M.
Mimo, że asfalt się skończył, pani z nawigacji dalej swoje...
Jako, że nie mieliśmy już tolerancji na panę (ani dodatkowej zapasowej dętki) to zawróciliśmy.
A dalej już szeroka droga..
i nawet ładny podjazd (nie widać? aparat wypłaszcza zdjęcia)
Mimo, że dzisiejszy dzień obfitował w wiele wydarzeń to najistotniejszym było danie przysłowiowego ciała przez sklep internetowy 24opony.pl Dzięki nim spędzę czwartek w domu. W zeszły czwartek starając się dosunąć samochód do krawężnika podczas parkowania najechałem na leżącą w przykrawężnikowej trawie butelkę po piwie. Syknęło, dmuchnęło...przecięło z boku oponę...Dodam tylko, że nową...zmienioną 2 tygodnie wcześniej. No cóż..kto nie jeździ ten nie płaci. Koniec końców po obdzwonieniu okolicznych magazynów wyszło, że akurat tego typu i tego rozmiaru nigdzie ni ma..Zamówiłem więc przez net...podbudowany napisem - realizacja 48h. W trzy kolejne dni dzwoniłem i słyszałem, że towar już jedzie a potem że kurier uciekł zanim ci wyładowali z tira a dzisiaj rano, że już zapakowali i czekają na kuriera. No i tak. Po południu jednak dostałem dostałem maila, że wyślą dopiero jutro a przywiozą mi je w święto, w czwartek. No ciekawe. Oczywiście mógłbym sprawę olać i kupić inne...ale cosić mnie wzięło na oszczędzanie.
Odpuściłem dzisiaj basen. W myśl zasady, że lepiej jeden trening mniej niż jeden za dużo. Po weekendzie trochę czułem zmęczenie...no może nie nawet trochę. Mimo zrobionej rezerwacji na basen rano nie poszedłem. Pojeździłem za to wieczorem na limónie. Lekko..w dolnych strefach. Przyjemnie.
Najpierw crossowo przez polne drogi:
Potem już wzdłuż autostrady:
No i po bruku:
Nie dało się nie zauważyć uroku odbitego światła na bruku:
W sobotę wieczorem o 23.30 dostaję smsa od M. że nie jedzie. Znaczy zapił. No i dobrze - pomyślałem - pojadę szybciej i może więcej.Miałem zrobić "il giretto classico" po obiedzie ale zbierało się na burzę więc wyskoczyłem przed...mając w żołądku tylko śniadanie ..no i oczywiście nieskończone zasoby komórek tłuszczowych. Szczoteczką z kuchennym płynem do naczyń na szybko poszorowałem owijkę by kierownica lepiej prezentowała się na zdjęciach i np. taki R. nie komentował, że popalcowana. W osiedlowym sklepie do żołądka dolałem coli i wyskoczyłem na limóna.
Przepis na zrobienie 140km? Łatwo. Wystarczy zjechać ze znanej sobie trasy i nie mieć ze sobą mapy. Potem już się jedzie i jedzie. Fotki praktycznie wszytkie z ręki podczas jazdy...czasem zaparowany obiektyw, czasem krzywo. Mniej więcej wygląda to tak (prezentacja typu 'no comment'):
Takie widoki, zapachy, wibracje od podłoża, krople od goniącej burzy i ogólnie wakacyjna atmosfera, że gdybym mógł to jeździłbym dalej. Nie chciało się wracać.
.
MTB Trophy finisher 2011, 2012
Głupek Roku 2011 (biegłem 8km ze skręconą nogą..bieg ukończyłem..medal dostałem..tytuł przyznał mi dużurny lekarz w szpitalu)
Ironman 70.3 Austria 2013 finisher
Borówno Triathlon HIM 2013 finisher
...and on the road to ....hmm..chyba w końcu dobry czas by wyleczyć kontuzje
Po rocznej przerwie we wpisach znowu jestem.