Podoba mi się idea espresso, małego zastrzyku i mocnego smaku i kofeiny. Można zachwycać się cienką warstwą pianki na powierzchni, mocnym kolorem i palonymi aromatami kawy. Takich espresso można pić nawet kilka w ciągu dnia. Niestety aromaty espresso zaczynają wydawać się płaskie i proste gdy skosztuje się kawy zaparzonej inną metodą, typu slow - np. za pomocą drippera.
Kawa zaparzona dripperem jest 100x bardziej aromatyczna, zapach jest głęboki i złożony...a samo parzenie proste i niedrogie. No ale trzeba mieć dobrą kawę. Tak więc do mojego drippera właśnie przyjechała nowa dostawa:
W poniedziałek wieczorem praktycznie na naszych oczach, na przejściu dla pieszych pod kołami samochodu zginął Maciek. W piątek jeszcze dawał czadu w Kredensie zagłuszając skutecznie nasze rozmowy. Co to był za gość...
Na razie Maciej. Do zobaczenia, prędzej lub później.
Zerkam wczoraj na new.meteo.pl i widzę na niedzielę zachmurzenie całkowite. Ważne, że bez opadów. Rano nie ma długiego, weedendowego spania bo pralka sąsiadki łagodnie zachęca do treningu.
I gdy tylko opadły mgły zamiast zachmurzenia całkowitego pokazało się rozchmurzenie kompletne. Mała pętelka wojkowicka.
Tutaj 10 sekund bez pedałowania upamiętniam tych co dzisiaj nie na trasie:
No i standardowe fotki z trasy:
I jak tu nie lubić listopada.
wieczorny update:
Mimo, że wpłaciłem przez pomyłkę mniej o 100koron niż trzeba było to państwo organizatorzy byli tak uprzejmi mnie wciągnąć na listę startową. Poczułem się potraktowany jakoś doroślej...niż bywało to w przypadku pewnego organizatora polskich pure mtb..a teraz i triathlonu. To i inne zresztą powoduje, że wolę startowac za miedzą niż u niego. Tak czy owak. Koniec piwa, koniec czipsów i kawy w ciągu tygodnia. Aaaaaaaaaaaa...
Przed południem basen. Chciałem popływać dzisiaj dłużej - tak z 1.5godziny ale po serii ćwiczeń zacząłem odczuwać, że barki nie wyrabiają. W myśl zasady, co masz jeszcze przebiec dzisiaj przebiegnij jutro, odpuściłem. Lepiej jest móc iść na basen we wtorek niż leczyć nadwyrężenie przez kolejne tygodnie. Po południu zamiast biegania - jak zwykle - marsz z kijami. Trochę jednak postanowiłem obciążyć łydę i zamiast w central parku trening zrobiłem w Lipowej. Ku mojemu zaskoczeniu to po wyjściu z samochodu było znacznie cieplej niż w Katosach. Zapachy i dźwięki tamstejszego lasu wraz z widokami i specyficzną wilgocią przekonały mnie już po minucie, że cała ta wyprawa była warta czasu i kosztów. 45 minut pod górę i powrót. Ważne było by nie doprowadzić do przeciążenia łydy i mimo, że aż chciało się wejść wyżej - choćby na Malinowską Skałę by zobaczyć zachodzące słońce - to zawróciłem.
Początek:
Nabieranie wysokości...a potem nawrót
Powrót przy zachodzącym słońcu
i napisałbym, że we mgle...bo po prostu widać było z samochodu 10-15m. Na szczęście po wydostaniu się na obwodnicę dało się już jechać normalnie.
Szkoda było takiego dnia odpuścić. Więc wybraliśmy się z M. Marathon Man na świętą Ankę. Całkiem luźno - całkowicie dla przyjemności. M. narzekał, że po zeszłotygodniowym maratonie w Nowym Jorku jeszcze odczuwa dolegliwości w nogach - więc kręcenie miało mieć charakter regeneracyjny. Zaplanowałem trasę z dwoma wariantami - dłuższym - na 80km i drugi o połowę krótszym. M. oczywiście optował za krótszym i takowy zrobiliśmy...tyle, że jak zwykle wyszło ciut więcej - bo prawie 70km :-)
M. pokazał zdobycze z zeszłego tygodnia
Jak można nie lubić jesieni. Nawet kolor kasku pasuje do otoczenia.
Jakość asfaltu czasem była niższa..
..a czasem wyższa.
Trochę wietrznie ale ogólnie pogoda rozpieszczała.
Na "Ance" ciepły rosołek.
M. Marathon Man
Powrótna droga należała do nas. Po prostu bajkowa.
Nowy asfalcik
I przejazd przez A4
409 była teoretycznie zamknięta dla ruchu - nowy asfalt i pusto. Jechało się super.
Cental Park i w przenośni i dosłownie. Ja po śląskim Central Parku. M. biegnie w nowojorskim maratonie...a ja śledzę jego spadającą z każdą kolejną piątką km prędkość. Grunt, że jest w ruchu.
Zresztą historia startu i przygotowań M. do maratonu w NY jest dość ciekawa. Gdy pierwszy raz o tym usłyszałem w lipcu, to sobie pomyślałem - koleś musi być niezły. Dopiero potem wyszło, że to jego pierwszy maraton. No w zasadzie to nie przebiegł nigdy nawet półmaratonu. W zasadzie dopiero zabierał się za trenowanie. Kiedyś w młodości grał w piłkę. Łolaboga - sobie pomyślałem...co za zuchwałość. Nie ma szans by go ukończył! No ale w końcu tak wyszło, że zostałem jego głównym konsultantem ds treningowo-żywieniowych - czasem razem biegając, czasem dzieląc się swoim skąpym doświadczeniem...za które M. i tak był bardzo wdzięczny. Dziwiły go rzeczy oczywiste gdy np mówiłem mu o mierzeniu utraty wagi w czasie biegu, i że dobrze wiedzieć ile się traci by tyle mniej więcej pić na trasie. Tak więc siedzę i trzymam kciuki za M. Da radę. Musi!! Grał przecież kiedyś w piłkę ;-)
//wieczorny update// Dał radę...chociaż ostatnie metry musiał być dramatyczne..prędkość spadała drastycznie.
Dzień po prostu boski. Wszystko z powodu rannego treningu na basenie..uwaga...50m! Jak sięgam pamięcią to chyba moje pierwsze takie doświadczenie - i doświadczenie jak najbardziej pozytywne. Basen znajduje się w strasznym mieście, którego nazwy nie będę wymieniał. Samo przejechanie przez jego centrum było nie lada wyzwaniem dla mnie. W dodatku pomyliłem drogę i musiałem przejechać tuż pod epicentrum złych wspomnieć - tzn pod. gniewnie patrzącym z góry swoim dawnym wydziałem. Oj...powiało chłodem. Oj ..przypomniało się to i owo...
Oj podziwiało się z tych okien nie raz nocną panoramę...oj..byli i tacy co z tych okien i wyskoczyli..prawie na naszych oczach. No niestety...
Woda ciut za ciepła..ale da się przeżyc..Pływało się bosko.
Po powrocie - na zakładkę rowerek po parku. W parku w miarę pusto i dobrze się jeździło. Łyda jakoś dawała radę. Ubrałem kurtkę już w zasadzie zimową i nieźle mnie grzało.
No i tak
p.s. No i stało się. Na rozgrzewkę zapisałem się na Czechmana. Niezły motywator. Zerknąłem na wyniki z zeszłego roku. Poziom wysoki. Ze swoim czasem z Borówna to byłbym w ostatniej dziesiątce :-/ Mam więc cel...i co robić
Pokazywałem koledze okolice. Wniosek z objazdu? Śląsk i Katowice są dla dwóch typów ludzi - dla sportoaktywnych i dla piwopasywnych. Ci pierwsi znajdą miejsca gdzie można pojeździć, pobiegać, porolkować, powchodzić, powspinać. Na drugich czeka parasolownio-mordownia co kilkaset metrów. Wszyscy pozostali będą tym miejscem rozczarowani.
Staliśmy przy płocie jak ciołki i trenująca pani była wyraźnie speszona.
Trochę asfaltu
Wleźliśmy na trasę biegu dzika...dojechaliśmy na metę a na mecie znajomo -K. paradujew czarnej koszulce Norsemana a zaraz potem do linii dobiega ojciec kończąc półmaraton.
Powrót przez giełdę. Jeden z sześciu powodów dla których jesień jest super.
Pojechałem z aparatem by pstryknąć kilka fotek swojemu tacie, który (znowu) biegł maraton...a skończyło się że zostałem chyba fotografem biegu i na ponad 500 pstryknięć. Pogoda wszystkim pasowała...
Jest! Po prawie dwóch miesiącach przyszła uznana już za zaginioną przesyłka z St Luois. Przesyłka to zamówiona książka...ponoć kultowa "The perfect distance". Książka kupiona jako używana w antykwariacie. Wygląda jak nieprzeczytana, w zasadzie wygląda prawie jak nowa i jedyny dla mnie widoczny mankament to przewiercony od tylnej okładki do połowy grubości książki otworek o średnicy 0.7mm Dziwne.
No i powtórka z migawek do Race of America...ujęcia jak ujęcia ale komentarze do filmu po prostu niesamowite
W środku np. taki cytat: "If God invented marathons to keep people from doing anything more stupid, the triathlon must have taken Him completely by surprise". P.Z.Pearce
.
MTB Trophy finisher 2011, 2012
Głupek Roku 2011 (biegłem 8km ze skręconą nogą..bieg ukończyłem..medal dostałem..tytuł przyznał mi dużurny lekarz w szpitalu)
Ironman 70.3 Austria 2013 finisher
Borówno Triathlon HIM 2013 finisher
...and on the road to ....hmm..chyba w końcu dobry czas by wyleczyć kontuzje
Po rocznej przerwie we wpisach znowu jestem.