Rower wprost z myjki po trophy - nie obracały się ani pedały ani korba - łańcuch koloru pomarańczowego. Na szybko trochę smaru na łańcuch, wd40 na pedały i korbę - dało się rozruszać i jakoś do pracy dojechałem. Tyłek trochę boli.
Średnia pętla po lesie. Czysta przyjemność. Co bieganie to bieganie - zero żelastwa i tyłek nie boli...Trochę problemów ze zdjęciem koszulki po biegu :-/ Po wczorajszej rehabilitacji parę nowych siniaków na ramieniu - tak masują sadyści-rehabilitanci. No bo w niedzielę biegamy na 10km. No i tak.
Błoto, ślisko, trochę deszczu, trochę słońca. Więcej chyba się nachodziłem niż najechałem. Chlap chlap...ciągnęło się rower na Wielką Raczę. Wprawa w chodzeniu po górach w okresie jesienno-zimowym skutkowała tym, że tempo brnięcia miałem dość spore wyprzedzając zrezygnowanych ubłoconych zawodników. Moim jedynym dylematem było czy iść do schroniska na Wielkiej Raczy na colę czy utrzymać przewagę nad tymi paroma osobami, które udało mi się wyprzedzić i zrezygnować. Odpowiedź nasuwa się oczywiście sama. Zostawiłem ubłocony rower na trasie (kto by ukradł takiego oblepionego gliną i trawą) i zszedłem do schroniska. Ech...Jak w zeszłym roku. Cola na Wielkiej Raczy smakuje najlepiej.
foto. galeria.bikelife.pl
Uszczęśliwiony tym smakiem i zasilony 30kostkami cukru ruszyłem dalej...w krótkim czasie doganiając tych wszystkich, którzy prześliznęli się w czasie degustacji. Do ostatniego bufetu dotarłem jednak dość zmęczony. Panowie pomogli mi uruchomić tylny hamulec i ruszyłem po swoją koszulkę finishera.
Dnia trzeciego miałem tą wątpliwą przyjemność dogonić na podjeździe dzielnie tańczącą na rowerze koleżankę z jakiegoś tam serialu. Do bufetu pod Rysianką dojechaliśmy razem i mój stosunek do niej był na początku obojętny. Niestety zaraz przed bufetem zaczęła wołać "ho ho ho" (a może to było "heee heee heee") i sztucznym śmiechem robić wokół siebie zamęt. Ja na plecach dzwigałem plecak z bułką, bukłakiem i kurtką - ta na plecach miała jedynie napis HP Sferis. A ciepło nie było..."Macie jakąś kamizelkę" rzuciła po chwili do oblegającego bufet tłumu. Czeska obłsługa techniczna - (mechanicy+pomiar czasu) poszukali czegoś w samochodzie i znaleźli jej polara. "Nieeeeee. To nie może być. Nie macie kurtki?" skwitowała z grymasem na twarzy. W końcu chyba gość, który zrezygnował z wyścigu, albo stał tam jako gapio, oddał jej swoją jaskrawą kurtkę (licząc conajmniej na autograf). Dalej prawie nie dało się jechać - bylo dość stromo i wszyscy solidarnie pchali rowery. Z góry schodził sam orGGanizator z fotografem i bardzo chcieli zrobić celebrytce fotkę. Jeden wsadzał ją na rower a drugi próbował zrobić szybko fotkę, zanim z niego nie spadła. No nic... Taki oto dzień mi się przytrafił...
Zjazd z Rysianki był dość ciężki - trochę kamieni, trochę mgły i sporo błota. Na Hali Boraczej pędząc szybko mijałem po lewej grupę pieszych, z której nagle jeden gość odbił mocno w lewo zachodząc mi drogę. Nacisnąłem na hamulce no i na barki zadziałała dość spora siła, która obudziła ze snu bark. Zabolało. Musiałem na jakiś czas przerwać jazdę.
Na dole bufet. Dojechała celebrytka wykrzykując swoje "ho ho ho" a po chwili załączając sztuczny śmiech. Zeskoczyła z roweru i cisnęła go w stronę mechaników. "Zróbcie coś z tym" rzuciła do nich i podeszła do lady z pokrojonymi pomarańczami. Wzięła jednego i niewiadomo do kogo (chyba do widzów przed telewizorami) powiedziała "uwielbiam smak pomarańczy zmieszanych z błotem". Chyba czas ruszać skwitowaliśmy z kolegą i wskoczyliśmy na rumaki.
Fot. galeria.bikelife.pl
I tak sennie powoli podjeżdżałem podziwiając widoki. Trans ten przerwał szybki oddech jednej z zawodniczek, która mnie dogoniła i po krótkiej rozmowie poinformowała, że tuż za nami jedzie "ona". O nie! Zredukowałęm bieg, dodałem gazu i pożegnałem obie panie. Zdzwiony, że potrafię tak szybko podjeżdżać wyprzedziłem wszystkich, którzy na podjeździe zdążyli mnie wyprzedzić i dotarłem do mety.
Na mecie kolejne show...Pokazowe mycie pod myjką (fotkę można zobaczyć u Sufy na blogu).
To był najprzyjemniejszy dzień. Zaczęło się od dojazdu do Kemplandu. Pojechałm asfaltówką jak rok temu by po zjechaniu 8km na sam dół zobaczyć, że most przez rzekę jest rozebrany - stała tylko sama stalowa konstrukcja. Już kombinowałem czy nie zejść do rzeki gdy jadący za mną rosyjscy zawodnicy stając przed takim samym dylematem wzięli rower na plecy i balansując kilka metrów nad wodą przeszli po wąskich belkach na drugą stronę. Przeszedłem i ja :-)
Druga to guma, którą złapałem zaraz po "szybkim starcie". Zostałem na urokliwej polance całkiem sam i pompowałem dętkę chyba z 4 razy nie mogąc namierzyć dziury. Cierpliwość jednak się opłaciła bo po jej znalezieniu namierzyłem piękny metalowy wiór w oponie. Ruszyłem więc do przodu pokonując samotnie leśne single w przypiekającym słoneczku. Po jakimś czasie zacząłem doganiać wszystkich zagubionych na końcu peletonu wysłuchując w różnych językach historię ich wyścigowych bolączek. Kurcze - pomyślałem - tak samo zanudzałem innych urazem swojego barku :-)
W końcu spotkałem i silviana i paru innych w tym wojownika Sufę, który miał małą awarię. Razem dojechaliśmy do bufetu. Tutaj w końcu zrobiłem to, co odpuściłem sobie rok temu i przez co zżerały mnie wyrzuty sumienia. Zdjąłem buty i wskoczyłem do rzeki chłodząc się do pasa pod przypiekającym słoneczkiem przez parę minut. Ech. To było to. Przy drugim bufecie, który też był nad rzeką zrobiłem to samo. Słońce już tam nie przypiekało - bo wszystko było w cieniu - ale przyjemność ze schłodzenia zmęczonych mięśni naprawdę spora.
fot. galeria.bikelife.pl
Pod Wielkim Stożkiem spotkałem Rafała, który mimo, że poważnie struty ani myślał o wycofaniu się. "Ja sobie teraz poleżę" powiedział kładąc się wycieńczony na trawę. Do mety jednak dotarł. Do tego doszedł ciężki powrót. Będąc zmęczonym nie chciałem ryzykować przechodząc przez most i postanowiłem wrócić przez Jasnowice. Kur.. ma... Droga powrotna to praktycznie trzy porządne podjazdy na których moje wymęczone nogi odmawiały posluszeństwa. W dodatku złapałem jeszcze jedną gumę. No nic. Słaniając się jak rosyjski artylerzysta po wypiciu litra wódki dotarłem do kwatery.
W sumie to miałem nic nie pisać ale po przeczytaniu relacji silviana jakoś nabrałem ochoty... Ogólnie do tematu mogę podejść w kategoriach co mi się podobało tym razem a co nie. A więc podobała mi się koszulka finishera - i gatunkowo i kolorystycznie no i że była okazja poznać paru bikestatowych znajomych. Reszta już tak sobie. Po pierwsze organizator GG przesunął miejsce startu i miałem dodatkowe 4km od i tak odległej kwatery (tym razem nie było noclegów w gimnazjum). Po drugie w tejże kwaterze 3 pokoje wynajęli Warszawiacy. Po trzecie nie było tak uroczo na ogonie peletonu jak rok temu. Tym razem było dużo debiutantów, którzy mimo braku formy nie jechali ani dla przejechania ani dla przyjemności. Zamiast sobie pogadać czy podelektować się widokami to dysząc ciężko jak lokomotywa próbowali do utraty tchu o te pół koła być przed innymi. Trasa znakowana była średnio. Dobrze były oznakowane niebezpieczne miejsca. Natomiast strzałki...cóż...Nie raz główkowałem gdzie jechać lub grupowo zastanawialiśmy się czy nie pogubiliśmy drogi. Na forum oczywiście same wpisy pochwalne - bo inne przeważnie są natychmiast usuwane. Trasa czwartego dnia była nudna i męcząca a w dodatku wracało się po swoich śladach. W Kemplandzie na starcie zero ubikacji. Dla faceta to może nie był problem...a biedne panie gorączkowo biegały po polanie w poszukiwaniu "cienia".
Tak więc z pierwszego dnia zapamiętałem chyba dwie rzeczy. Pierwsza to gościa, który urzeczony widokiem z Magurki - skomentował to zdaniem "Tutaj trzeba wybudować dom". Na pewno jest z Warszawy - pomyślałem. Boże uchowaj Beskidy przed ludźmi, którzy gotowi są zniszczyć każdy urokliwy zakątek gór na stawianie tam swoich daczy i wyrąb lasu pod betonową trasę dla terenowych gejowozów.
Druga to skurcze podudzia na szczycie Skrzycznego. Nie mogłem zrozumieć dlaczego - skoro mocno się oszczędzałem. W końcu doszedłem do wniosku, że oprócz braku odpowiedniego przygotowania to także coś chyba jest to związane z nowymi ciasnymi na nogach spodenkami. Po porozrywaniu gumek z nogawek trochę się polepszyło. Fot.galeria.bikelife.pl Nie było więcej niespodzianek. Trasa mocno asfaltowa.
Na dzisiejszej lekcji rehabilitacji barku otrzymałem 3 punktową instrukcję "jak przeżyć wyścig". W dodatku dowiedziałem się czym się różni maść bengay od voltarenu i że należy zaokrąglać rogi wycinając plastry do kinesiotapingu by się nie strzępiły. Na barku mam założony wzorcowy zestaw z narysowanymi długopisem strzałkami będącymi instrukcją dla kolejnych zestawów. Kierunek nalepiania, napinanie wstępne i wzornictwo to podstawa tej dyscypliny.
Wygląda na to, że nie jest źle. Do lekarza się nie załapałem bo jakimś trafem pani umówiła mnie ale nie do tego lekarza, do którego mi podała, nie na 15.30 tylko na 16tą i nie w poniedziałek a w środę...No cóż.. Tak czy owak zrobiłem badania USG, które potwierdziły to co powiedział lekarz przy pierwszym badaniu. Znaczy źle nie jest. Dzięki paniom rehabilitantkom, które widocznie nie do końca znają się na medycynie jestem uboższy o 200zł.
.
MTB Trophy finisher 2011, 2012
Głupek Roku 2011 (biegłem 8km ze skręconą nogą..bieg ukończyłem..medal dostałem..tytuł przyznał mi dużurny lekarz w szpitalu)
Ironman 70.3 Austria 2013 finisher
Borówno Triathlon HIM 2013 finisher
...and on the road to ....hmm..chyba w końcu dobry czas by wyleczyć kontuzje
Po rocznej przerwie we wpisach znowu jestem.