klasyk.. szorowanie po asfalcie ciągle na oponach górskich ... nie ma kiedy zmienić i brudzić się nie chce. p.s. Dotarła tykająca przesyłka zza oceanu. To mój najbardziej odległy zakup na odległość. 12840km.
Życie ciągle mnie zaskakuje. Po powrocie z trophy dowiedziałem się w pracy, że jeden ze współpracowników uważnie śledził moje wyniki i w fakcie ukończenia przeze mnie wyścigu doszukał się rzeczy, z których można zrobić ze mnie pośmiewisko. Niestety nie dlatego, że na wyścig pojechałem mimo zerwanego wiązadła stawu obojczykowo-barkowego, biorąc 2x dziennie iburion 0.6 (jeden to potrójna dawna ibupromu max)by jakoś wytrzymać i przyklejając ramię do obojczyka plastrami. Nie dlatego, że ukończyłem go mimo słabego przygotowania (przejechania tylko 1500km). Nie dlatego, że go ukończyłem w limicie mimo problemów sprzętowych, paru gleb i złapanych gum. Nie dlatego, że pojechałem sobie prywatnie, za swoje pieniądze bo nie należę do żadnej drużyny mając za cel po prostu ukończenie. Bardzo śmieszne jest jednak to, że czas ukończenia miałem gorszy od koleżanki celebrytki na J. Na tyle jest to śmieszne, że gość ten (który w przeciwieństwie do mnie notabene jest członkiem firmowej drużyny MTB) nie przyjdzie i nie powie w cztery oczy "uważam że jesteś cienki" tylko czeka aż będzie odpowiednia grupa osób przy której fajnie jest spróbować się ponabijać.
Ironiczne jest, że osoba ta startuje wyłącznie w cyklu Mazovii MTB na dystansie mega. Ale nie jeździ na maraton gdy w niedzielę zapowiadają deszcze i zakłada opony na błoto, gdy pokropi 10 dni przed maratonem (serio). Nigdy nie jeździła na rowerze górach a na jurze ma problemy z wjechaniem przez wiadukt w Rzędkowicach. Na korytarzu często słychać jego poważne dyskusje na temat modyfikacji jego sprzętu MTB by mógł osiągać to coraz lepsze wyniki.
No cóż...Po tygodniu grające radyjko nie wyłączyło się. Wkurzyłem się..Pewne granice zostały przekroczone. Stań bohaterze ze mną na starcie to rozstrzygniemy raz na zawsze kto z nas jest tak naprawdę d..ą.
p.s. wczoraj na biegu byłem 190+/800 i wyprzedziło mnie parę dziewczyn. Pewnie, któraś była znana. Pośmiejmy się. Ponad 190 nowych powodów do śmiechu
Długo by pisać. Dość ciepło, nogi podczas rozgrzewania chciały wracać do domu i czułem się jakbym miał zasłabnąć zanim wystartuję. W dodatku wokół było pełno kolesi z kangurzymi nogami z forerunami na rękach, którzy na pewno przyjechali tutaj bić rekordy. Tak czy owak wiedziałem jedno - ilekolwiek wybiegam - będzie to moja życiówka na 10km bo z uwagi na wyjątkowe miejsce postanowiłem się nie obijać.
fot.wirtualnygarwolin.pl Najpierw trzymałem się grupy z pacemakerem na 55minut. Ale jak usłyszałem "mamy 100m opóźnienia" to przyśpieszyłem. Na duchu utrzymywały mnie ciężkie i szybkie oddechy współskazańców - świadczące, ze im też nie jest łatwo. Co 2-3km stał wóz strażacki i lał na wszystkich zimną wodę - co bardzo pomagało. W końcu dogoniłem pacemakerkę z balonikiem na 50". Biegła w sumie para - oboje wyglądali na triatlonowców - więc pomyślałem "tych się będę trzymał".
Na 5km przy bufecie straciłem rytm i biegło się ciężko. Potem nogi już tylko przyśpieszały mimo, że w płucach pożar. Tam i z powrotem kursowała karetka na sygnale zabierając z trasy tych co padli w boju. Dobrze, że biegaliśmy blisko szpitala...
A to ja wpadam na metę ;-). fot.wirtualnygarwolin.pl
Ostatecznie było chyba 48minut cośtam. Zmęczyłem się ale jestem zadowolony. A na koniec wisienka. W miasteczku startowym drogę mi przeciął mi jakiś koleś ubrany od stóp do głów w mundur harcerski. O matko! To przecież znajomy sprzed lat Górski !!! ...Dokładnie taki sam jak dwadzieścia lat temu! Mundur, pod pachą skoroszyt i uśmiech rozkoszy na twarzy.
Rower wprost z myjki po trophy - nie obracały się ani pedały ani korba - łańcuch koloru pomarańczowego. Na szybko trochę smaru na łańcuch, wd40 na pedały i korbę - dało się rozruszać i jakoś do pracy dojechałem. Tyłek trochę boli.
Średnia pętla po lesie. Czysta przyjemność. Co bieganie to bieganie - zero żelastwa i tyłek nie boli...Trochę problemów ze zdjęciem koszulki po biegu :-/ Po wczorajszej rehabilitacji parę nowych siniaków na ramieniu - tak masują sadyści-rehabilitanci. No bo w niedzielę biegamy na 10km. No i tak.
Błoto, ślisko, trochę deszczu, trochę słońca. Więcej chyba się nachodziłem niż najechałem. Chlap chlap...ciągnęło się rower na Wielką Raczę. Wprawa w chodzeniu po górach w okresie jesienno-zimowym skutkowała tym, że tempo brnięcia miałem dość spore wyprzedzając zrezygnowanych ubłoconych zawodników. Moim jedynym dylematem było czy iść do schroniska na Wielkiej Raczy na colę czy utrzymać przewagę nad tymi paroma osobami, które udało mi się wyprzedzić i zrezygnować. Odpowiedź nasuwa się oczywiście sama. Zostawiłem ubłocony rower na trasie (kto by ukradł takiego oblepionego gliną i trawą) i zszedłem do schroniska. Ech...Jak w zeszłym roku. Cola na Wielkiej Raczy smakuje najlepiej.
foto. galeria.bikelife.pl
Uszczęśliwiony tym smakiem i zasilony 30kostkami cukru ruszyłem dalej...w krótkim czasie doganiając tych wszystkich, którzy prześliznęli się w czasie degustacji. Do ostatniego bufetu dotarłem jednak dość zmęczony. Panowie pomogli mi uruchomić tylny hamulec i ruszyłem po swoją koszulkę finishera.
Dnia trzeciego miałem tą wątpliwą przyjemność dogonić na podjeździe dzielnie tańczącą na rowerze koleżankę z jakiegoś tam serialu. Do bufetu pod Rysianką dojechaliśmy razem i mój stosunek do niej był na początku obojętny. Niestety zaraz przed bufetem zaczęła wołać "ho ho ho" (a może to było "heee heee heee") i sztucznym śmiechem robić wokół siebie zamęt. Ja na plecach dzwigałem plecak z bułką, bukłakiem i kurtką - ta na plecach miała jedynie napis HP Sferis. A ciepło nie było..."Macie jakąś kamizelkę" rzuciła po chwili do oblegającego bufet tłumu. Czeska obłsługa techniczna - (mechanicy+pomiar czasu) poszukali czegoś w samochodzie i znaleźli jej polara. "Nieeeeee. To nie może być. Nie macie kurtki?" skwitowała z grymasem na twarzy. W końcu chyba gość, który zrezygnował z wyścigu, albo stał tam jako gapio, oddał jej swoją jaskrawą kurtkę (licząc conajmniej na autograf). Dalej prawie nie dało się jechać - bylo dość stromo i wszyscy solidarnie pchali rowery. Z góry schodził sam orGGanizator z fotografem i bardzo chcieli zrobić celebrytce fotkę. Jeden wsadzał ją na rower a drugi próbował zrobić szybko fotkę, zanim z niego nie spadła. No nic... Taki oto dzień mi się przytrafił...
Zjazd z Rysianki był dość ciężki - trochę kamieni, trochę mgły i sporo błota. Na Hali Boraczej pędząc szybko mijałem po lewej grupę pieszych, z której nagle jeden gość odbił mocno w lewo zachodząc mi drogę. Nacisnąłem na hamulce no i na barki zadziałała dość spora siła, która obudziła ze snu bark. Zabolało. Musiałem na jakiś czas przerwać jazdę.
Na dole bufet. Dojechała celebrytka wykrzykując swoje "ho ho ho" a po chwili załączając sztuczny śmiech. Zeskoczyła z roweru i cisnęła go w stronę mechaników. "Zróbcie coś z tym" rzuciła do nich i podeszła do lady z pokrojonymi pomarańczami. Wzięła jednego i niewiadomo do kogo (chyba do widzów przed telewizorami) powiedziała "uwielbiam smak pomarańczy zmieszanych z błotem". Chyba czas ruszać skwitowaliśmy z kolegą i wskoczyliśmy na rumaki.
Fot. galeria.bikelife.pl
I tak sennie powoli podjeżdżałem podziwiając widoki. Trans ten przerwał szybki oddech jednej z zawodniczek, która mnie dogoniła i po krótkiej rozmowie poinformowała, że tuż za nami jedzie "ona". O nie! Zredukowałęm bieg, dodałem gazu i pożegnałem obie panie. Zdzwiony, że potrafię tak szybko podjeżdżać wyprzedziłem wszystkich, którzy na podjeździe zdążyli mnie wyprzedzić i dotarłem do mety.
Na mecie kolejne show...Pokazowe mycie pod myjką (fotkę można zobaczyć u Sufy na blogu).
To był najprzyjemniejszy dzień. Zaczęło się od dojazdu do Kemplandu. Pojechałm asfaltówką jak rok temu by po zjechaniu 8km na sam dół zobaczyć, że most przez rzekę jest rozebrany - stała tylko sama stalowa konstrukcja. Już kombinowałem czy nie zejść do rzeki gdy jadący za mną rosyjscy zawodnicy stając przed takim samym dylematem wzięli rower na plecy i balansując kilka metrów nad wodą przeszli po wąskich belkach na drugą stronę. Przeszedłem i ja :-)
Druga to guma, którą złapałem zaraz po "szybkim starcie". Zostałem na urokliwej polance całkiem sam i pompowałem dętkę chyba z 4 razy nie mogąc namierzyć dziury. Cierpliwość jednak się opłaciła bo po jej znalezieniu namierzyłem piękny metalowy wiór w oponie. Ruszyłem więc do przodu pokonując samotnie leśne single w przypiekającym słoneczku. Po jakimś czasie zacząłem doganiać wszystkich zagubionych na końcu peletonu wysłuchując w różnych językach historię ich wyścigowych bolączek. Kurcze - pomyślałem - tak samo zanudzałem innych urazem swojego barku :-)
W końcu spotkałem i silviana i paru innych w tym wojownika Sufę, który miał małą awarię. Razem dojechaliśmy do bufetu. Tutaj w końcu zrobiłem to, co odpuściłem sobie rok temu i przez co zżerały mnie wyrzuty sumienia. Zdjąłem buty i wskoczyłem do rzeki chłodząc się do pasa pod przypiekającym słoneczkiem przez parę minut. Ech. To było to. Przy drugim bufecie, który też był nad rzeką zrobiłem to samo. Słońce już tam nie przypiekało - bo wszystko było w cieniu - ale przyjemność ze schłodzenia zmęczonych mięśni naprawdę spora.
fot. galeria.bikelife.pl
Pod Wielkim Stożkiem spotkałem Rafała, który mimo, że poważnie struty ani myślał o wycofaniu się. "Ja sobie teraz poleżę" powiedział kładąc się wycieńczony na trawę. Do mety jednak dotarł. Do tego doszedł ciężki powrót. Będąc zmęczonym nie chciałem ryzykować przechodząc przez most i postanowiłem wrócić przez Jasnowice. Kur.. ma... Droga powrotna to praktycznie trzy porządne podjazdy na których moje wymęczone nogi odmawiały posluszeństwa. W dodatku złapałem jeszcze jedną gumę. No nic. Słaniając się jak rosyjski artylerzysta po wypiciu litra wódki dotarłem do kwatery.
.
MTB Trophy finisher 2011, 2012
Głupek Roku 2011 (biegłem 8km ze skręconą nogą..bieg ukończyłem..medal dostałem..tytuł przyznał mi dużurny lekarz w szpitalu)
Ironman 70.3 Austria 2013 finisher
Borówno Triathlon HIM 2013 finisher
...and on the road to ....hmm..chyba w końcu dobry czas by wyleczyć kontuzje
Po rocznej przerwie we wpisach znowu jestem.