Na misia
Czwartek, 23 grudnia 2010
· Komentarze(0)
czyli zamiast lajtowego spaceru, prawie dramatyczna walka o przetrwanie w 1.5metrowych zaspach w Beskidach.
Na dole ciepło, prawie wiosennie.
U góry natomiast bardzo silny wiart i ogromne zaspy na... czymś co w lecie jest górską drogą:
Więc na początku było ciekawie, potem denerwująco, irytująco, niepokojącą i w końcu przerażająco. Po ponad 3 godzinach przedzierania się przez zasypane drogi pokonałem zaledwie 5km. Mokry i głęboki śnieg, w który zapadało się po kolana, uda, pas lub nawet głębiej wysysał całą energię.
Wyjściem było chodzenie na misia, na kolanach. Może niezbyt efektowne ale skuteczne.
Cały wyjazd mogę zaliczyć do tych uduchawiających..tzn. wchodząc przez całą drogę się o coś modlę. Tym razem by schronisko u góry było otwarte i by można tam kupić wodę (której zabrałem tylko litr i szybko się skończyła) i coca colę (która daje niezłego energetycznego kopa w takich przypadkach). Coli nie było ale była fanata z automatu...lodowata... i do teraz mam przemarznięte gardło od szybkiego wchłonięcia litra tej zmarzliny.
Tak czy owak, powrot następował już przy blasku księżyca by po 6,5godziny dotrzeć do samochodu.
A w sobotę kolejna wyprawa :-)
Na dole ciepło, prawie wiosennie.
U góry natomiast bardzo silny wiart i ogromne zaspy na... czymś co w lecie jest górską drogą:
Więc na początku było ciekawie, potem denerwująco, irytująco, niepokojącą i w końcu przerażająco. Po ponad 3 godzinach przedzierania się przez zasypane drogi pokonałem zaledwie 5km. Mokry i głęboki śnieg, w który zapadało się po kolana, uda, pas lub nawet głębiej wysysał całą energię.
Wyjściem było chodzenie na misia, na kolanach. Może niezbyt efektowne ale skuteczne.
Cały wyjazd mogę zaliczyć do tych uduchawiających..tzn. wchodząc przez całą drogę się o coś modlę. Tym razem by schronisko u góry było otwarte i by można tam kupić wodę (której zabrałem tylko litr i szybko się skończyła) i coca colę (która daje niezłego energetycznego kopa w takich przypadkach). Coli nie było ale była fanata z automatu...lodowata... i do teraz mam przemarznięte gardło od szybkiego wchłonięcia litra tej zmarzliny.
Tak czy owak, powrot następował już przy blasku księżyca by po 6,5godziny dotrzeć do samochodu.
A w sobotę kolejna wyprawa :-)