Waterloo w Nowinah
Niedziela, 22 maja 2011
· Komentarze(0)
czyli pierwszy klasyczny DNF.
Nerwowy start...oczywiście 20 minut opóźnienia (tradycja chyba w ŚLR)..
Pierwszy limit 1:45 na 22 kilometrze. Trasa ciężka do jazdy. Ludzie nerwowo grzeją do przodu. Gubimy drogę i drałujemy kawałek pod górę. Wyliczam, że muszę pokonywać 11km w 50min by załapać się na pierwszy limit. Nie jest lekko. Ciągle trudne, ostre podjazdy po sypkim, grzęskim lub korzenistym podłożu i jeszcze ostrzejsze zjazdy. W końcu spadam z roweru i obijam sobie podudzie. Ale grzeję dalej.
11km i 50 minut za sobą. Kurcze ...liczę, że w końcu będzie trochę normalnej drogi by nadrobić trochę czasu.
Niestety na 15 km przy gwałtowym podjeździe strzela mi łańcuch. Schodzę na bok i zabieram się za naprawę. Najpierw spokojnie a potem coraz bardziej nerwowo. Czas ucieka a mi wypadł sworzeń i zginął gdzieś w iglastej ściółce. Mam problem ze spięciem. Zdejmuję plecak, okulary i kask. W końcu też rzucam na bok rękawiczki. Komary siadają dziesiątkami na mnie i walą gdzie leci. Na głowie mam pełno bąbli ...tych na nogach i rękach nie liczę.
Znowu ogniwo wyskakuje mi ze skuwacza...i tak jeszcze parę razy.
Po 30 minutach udaje mi się zapiąć. Na trasie nie ma już nikogo. Do limitu czasowego 15 minut...a ja mam prawie 10 km. Nie da rady :-(
Jadę wolno i w końcu docieram do rozjazdu "no niestey musi pan zjechać". Oczywiście wiem i wskakuję na trasę w kierunku mety. Przed metą schodzę z roweru i ze spuszczoną głową przechodzę nad czytnikiem.
Ku mojemu zdziwieniu na mecie nie jestem jedyny z dystansu master. Rozpoznaję ludzi z krótymi jechałem. Oni mimo, że nie mieli awarii też nie zdążyli...5, 6..10 minut.
Po godzinie dzwoni Paweł. On wykłócił się i wpuścili go na trasę. Dojechał nawet do drugiego limitu...niestety padł z wycieńczenia parę kilometrów poźniej i zszedł z trasy...Jak się okazuje jego los podzieliło też kilka innych osób.
No i tak.
Nerwowy start...oczywiście 20 minut opóźnienia (tradycja chyba w ŚLR)..
Pierwszy limit 1:45 na 22 kilometrze. Trasa ciężka do jazdy. Ludzie nerwowo grzeją do przodu. Gubimy drogę i drałujemy kawałek pod górę. Wyliczam, że muszę pokonywać 11km w 50min by załapać się na pierwszy limit. Nie jest lekko. Ciągle trudne, ostre podjazdy po sypkim, grzęskim lub korzenistym podłożu i jeszcze ostrzejsze zjazdy. W końcu spadam z roweru i obijam sobie podudzie. Ale grzeję dalej.
11km i 50 minut za sobą. Kurcze ...liczę, że w końcu będzie trochę normalnej drogi by nadrobić trochę czasu.
Niestety na 15 km przy gwałtowym podjeździe strzela mi łańcuch. Schodzę na bok i zabieram się za naprawę. Najpierw spokojnie a potem coraz bardziej nerwowo. Czas ucieka a mi wypadł sworzeń i zginął gdzieś w iglastej ściółce. Mam problem ze spięciem. Zdejmuję plecak, okulary i kask. W końcu też rzucam na bok rękawiczki. Komary siadają dziesiątkami na mnie i walą gdzie leci. Na głowie mam pełno bąbli ...tych na nogach i rękach nie liczę.
Znowu ogniwo wyskakuje mi ze skuwacza...i tak jeszcze parę razy.
Po 30 minutach udaje mi się zapiąć. Na trasie nie ma już nikogo. Do limitu czasowego 15 minut...a ja mam prawie 10 km. Nie da rady :-(
Jadę wolno i w końcu docieram do rozjazdu "no niestey musi pan zjechać". Oczywiście wiem i wskakuję na trasę w kierunku mety. Przed metą schodzę z roweru i ze spuszczoną głową przechodzę nad czytnikiem.
Ku mojemu zdziwieniu na mecie nie jestem jedyny z dystansu master. Rozpoznaję ludzi z krótymi jechałem. Oni mimo, że nie mieli awarii też nie zdążyli...5, 6..10 minut.
Po godzinie dzwoni Paweł. On wykłócił się i wpuścili go na trasę. Dojechał nawet do drugiego limitu...niestety padł z wycieńczenia parę kilometrów poźniej i zszedł z trasy...Jak się okazuje jego los podzieliło też kilka innych osób.
No i tak.