Pierwszy mały giguś
Niedziela, 3 kwietnia 2011
· Komentarze(3)
Pierwsza pętla była wyzwaniem dla psychiki. Jechałem zachowawczo. Straszny tłum. Dziewczyna z Welodromu wiła się nerwowo między gęsiego jadącymi starymi wyjadaczami i podkładała się pod koła. Jeden gość na widok znaku '!!!' od razu schodził z roweru blokując przejazd...ktory spokojnie dało się przejechać.
Podjazd pod górę w kolejce:
Zjazd - łatwy ale zablokowany bo wszyscy sprowadzają rowery.
Przed końcem pierwszej pętli wyprzedził a w zasadzie zdublował Mr Galiński i Mr Rękawek. Szacun. Obaj grzali jak przecinaki.
W końcu pierwszy w życiu zjazd na pętlę Giga. Tym razem w sumie 70km. Powtarzanie pętli ok 30km... górki i podjazdy, które na pierwszej pętli brało się z blatu...teraz stawały się niemałym wyzwaniem. Pogodzony byłem, że będę na dystansie giga ostatni. Jechałem swoim tempem.
Po paru km wyprzedziłem gościa..któremu dzwonił telefon. Chyba kategoria M5. Nie liczy się -pomyślałem.Potem doganiam z zadowoleniem następnego...a to dziewczyna. Też się nie liczy.
No ale przed bufetem zobaczyłem Bestię. Już zwątpiłem w to, że go dogonię a tutaj proszę.
Wdepnąłem na pedały i przemknąłem obok niego wyciągając z zadowolenia język.
Potem po drodze jeszcze parę osób. Siły było dość, barki ok ale czułem, ze gdybym przydepnął mocniej to zaczęłyby się skurcze. Tak się też stało gdy uparłem się podjechać pod którąś z górek.
Do mety więc jechałem bardzo zachowawczo- grzejąc tylko na kilometr do mety (bo wszyscy grzali).
Pogoda boska. Trasa i warunki satysfakcjonująca.
No i powrót też w klimacie rowerowym:
Podjazd pod górę w kolejce:
Zjazd - łatwy ale zablokowany bo wszyscy sprowadzają rowery.
Przed końcem pierwszej pętli wyprzedził a w zasadzie zdublował Mr Galiński i Mr Rękawek. Szacun. Obaj grzali jak przecinaki.
W końcu pierwszy w życiu zjazd na pętlę Giga. Tym razem w sumie 70km. Powtarzanie pętli ok 30km... górki i podjazdy, które na pierwszej pętli brało się z blatu...teraz stawały się niemałym wyzwaniem. Pogodzony byłem, że będę na dystansie giga ostatni. Jechałem swoim tempem.
Po paru km wyprzedziłem gościa..któremu dzwonił telefon. Chyba kategoria M5. Nie liczy się -pomyślałem.Potem doganiam z zadowoleniem następnego...a to dziewczyna. Też się nie liczy.
No ale przed bufetem zobaczyłem Bestię. Już zwątpiłem w to, że go dogonię a tutaj proszę.
Wdepnąłem na pedały i przemknąłem obok niego wyciągając z zadowolenia język.
Potem po drodze jeszcze parę osób. Siły było dość, barki ok ale czułem, ze gdybym przydepnął mocniej to zaczęłyby się skurcze. Tak się też stało gdy uparłem się podjechać pod którąś z górek.
Do mety więc jechałem bardzo zachowawczo- grzejąc tylko na kilometr do mety (bo wszyscy grzali).
Pogoda boska. Trasa i warunki satysfakcjonująca.
No i powrót też w klimacie rowerowym: